Jakoś nie mam zwyczaju zamieszczać recenzji z książek, ale doszłam do wniosku, że podzielę się odrobiną wrażeń po przeczytaniu nowego tłumaczenia "Anne of Green Gables". To znaczy nie takie ono już nowe, bo książka ukazała się w ubiegłym roku. I w tymże ubiegłym roku przez internety przetoczyła się fala oburzenia na p. Annę Bańkowską. Główny zarzut, o ile pamiętam, to zmiana tytułu i zarazem lokalizacji powieści - z Zielonego Wzgórza na Zielone Szczyty. Nie pomogło wyjaśnienie i rzeczowe uzasadnienie. Siła przyzwyczajenia no i jednak górskie konotacje 😂. Uważam jednak zatrzymanie się w krytyce na tytule i skreślanie z tego powodu nowego tłumaczenia za niemądre. Mnie po kilku pierwszych stronach zupełnie przestał przeszkadzać :).
Mam ten przywilej, że czytałam "Anię" w oryginale, już jako osoba dorosła. Było to pewne zaskoczenie, ale i swoiste wyzwolenie. Rozmaite wątki nabrały sensu, dopełniły się. Na przykład dopiero ta lektura wyjaśniła mi kompletnie niezrozumiałe dla mnie przez całe dzieciństwo i wiek młodzieńczy wymaganie co do imienia "Ania nie Andzia". Okazało się, że pewne rzeczy zupełnie znikły - w sumie nie wiadomo czy w pracy przedwojennej tłumaczki, czy też w wydaniach z czasów komunistycznych. Ubolewałam nad dziwactwami polskiego tłumaczenia (pani marszałkowa Elliot 😮), potem zaś, gdy posypały się nowe tłumaczenia rozmaitych opowiadań L.M. Montgomery powiązanych z opowieścią o Ani, denerwowały mnie ich monstrualne błędy.
Dla polskiego czytelnika pierwszym ogromnym zaskoczeniem (poza tytułem) może być zmiana imion. Gdy pierwszy raz wzięłam do ręki oryginał, też nie do końca mogłam się połapać. No bo kto to jest pani Rachel Lynde i dlaczego nie ma nic o pani Małgorzacie Linde? Itp., itd.
Oczywiście rozumiem doskonale, czemu w przedwojennym polskim wydaniu zrezygnowano z pięknego skądinąd imienia Rachela i nawet rozumiem te wszystkie polonizujące (czy też w intencji przybliżające miejsce) zabiegi: dworek, kumoszki, gościniec itd. Tak się kiedyś tłumaczyło, czasem nawet pisało książki na nowo w innym języku, jak to zrobiła Irena Tuwim z Kubusiem Puchatkiem (dalekim kuzynem Winnie-the-Pooh). Choć już niewyłapanie cytatów literackich można uznać za błąd.
Podziwiam odwagę i zacięcie Tłumaczki i uważam, że - jako fachowiec - dała nam świetne tłumaczenie. Czytałam z zainteresowaniem - i w sumie nie miałam zupełnie poczucia, że to jest coś innego niż znałam do tej pory (ale bez kumoszek). Być może jednak nakłada się tu moje obcowanie z oryginałem raczej (co jakiś czas wracam do tej lektury, choć nie za często). No a ten nowy przekład jest po prostu bardzo wierny, dobrze oddaje klimat oryginału.
Wstawiam tu dwa zdjęcia, każdy zainteresowany będzie mógł sam porównać co mu się lepiej czyta. Moim zdaniem, nawet jeśli się jest zaprzysiężoną zwolenniczką (zwolennikiem?) Zielonego Wzgórza i Ani, a nie Anne, warto odłożyć na bok uprzedzenia i sięgnąć po to nowe wydanie. Bo to jest dobra książka, która może przybliżyć nas do świata Avonlea. Nawet jeśli przeczytamy ją tylko raz i tylko po to, a potem wrócimy do tej bardziej staroświeckiej.
Ja czekam na odrobinę spokojnego czasu, by sobie dalej porównywać 😇. I smakować 😁.