W sumie to i stary i młody... chyba już o tej porze roku mocno śpi. :)
A wiecie, że w Tatrach żyje 45 niedźwiedzi? Zaskoczyło mnie, że aż tyle. Przeczytałam wczoraj notkę o zakończeniu liczenia niedźwiedzi w Tatrach i tak jakoś zrodził się ten wpis.
Bo zawsze lubiłam misie. Jak wspominam dzieciństwo, to do ulubionych zabawek należały misie i klocki. Choć mam też zdjęcia z wędrowania po górach z lalą wyglądajacą z plecaczka (tę lalę mam zresztą do tej pory - schowaną - tylko nie ma jej kto czuprynki naprawić, a szkoda, bo lala słodka).
Ale misie to były misie... Jakimś cudem przechowało się przez wojnę kilka miśków mojego Ojca i bawiliśmy się nimi, dopóki nie powędrowały do dzieci bardziej potrzebujących zabawek. Teraz żałuję, że choć jeden nie został na pamiątkę. Bo były trochę inne niż te kupowane w sklepach. Za to jeden miś, już mój własny, towarzyszył też dzieciństwu moich dzieci. Z racji rozmiaru świetnie nadawał się jako "miarka wzrostu" do comiesięcznych zdjęć przez pierwszy rok życia. Misiek jest nieco sfatygowany, ale całkiem dziarski. Na plecach ma szramę od regularnych operacji - łapki przykręcone są na śrubkach i nakrętki co jakiś czas gubiły sie w otchałni misiowego brzuszka. Trzeba było rozpruwać skręcać i zaszywać... Ostatnią operację robiłam już sama, po ślubie, żeby wymienić sfatygowaną gąbkę ze środka. Stare, wyprane i pocięte rajstopy okazały się lepszym wypełniaczem :).
Na imię miał Puchatek, choć jako żywo w dzieciństwie fanką Misia o Małym Rozumku nie byłam.
Miałam też przez lata swojego ulubionego miśka-maskotkę-powiernika w rozmiarach zdecydowanie przyjaźniejszych. Pamiętam rozpacz, gdy go zgubiłam w skansenie w Olsztynku, a byłam już całkiem dużą dziewczynką. I pamiętam Ojca, który bez słowa zawrócił po kilkudziesięciu kilomatrach jazdy, by tego misia ze mną szukać. Tato po jakimś czasie sprezentował mi miśka nr 2 (nie było to proste, bo miś rodem z dawnych ziem słowiańskich za Odrą :P ) i tego mam do tej pory... Gdzieś schowanego... Miśki też rozmaite towarzyszyły naszym dzieciom, były kochane i tulone, niektóre były uczone rozmaitych wygibasów, dostawały imiona, jeden nawet urzęduje na sofie...a, ten jest mój... :P
No ale to wspomnienia. A to nie da się porównać ze spotkaniem misia w naturze. Kiedy byłam mała, niedźwiedzie w Tatrach należały do opowieści z przeszłości, choć ludzi chodziło po górach o wiele mniej niż dziś. Pamiętam historię o niedźwiadkach rozpruwających plecaki na przeł. Iwaniackiej (właściciele "wyskoczyli" na Kominiarski Wierch) i cichą zazdrość, że moja Mama misia w górach widziała, a ja nie i muszę zadowolić się owcami i łanią przy schronisku na Ornaku (której zresztą bałam się wtedy panicznie). Tak samo zresztą było z kozicami i świstakami (dopóki nie spotkaliśmy ich na Słowacji, ale wtedy to już byłam po podstawówce). Pamiętam pokazywaną z góry dol. Waksmundzką, gdzie "były gawry niedźwiedzi". I pamiętam jak kiedyś Ojciec używał misia jako "straszaka", by mobilizować mnie podczas późnowieczornego powrotu do schroniska... (nie omieszkałam mu tego po latach wypomnieć zresztą). I kto by przypuszczał, że to się zmieni?
Pierwsza była jakaś dziewczyna w Domu Turysty w Zakopanem, Rok był 1987. Opowiadała o spotkaniu z "miśkiem" w Wyżniej Chochołowkiej (najpierw myślała, że to koń). I że nikt jej nie potraktował poważnie, gdy roztrzęsiona dotarła do w schroniska, poza panami z GOPRu. Następngo dnia wracaliśmy z grzbietu Ornaku dol. Starorobociańską i choć misia nie widzieliśmy, w kilku miejscach naprawdę śmierdziało niedźwiedziem - a stosunkowo często bywałam w zoo i ten smrodek był jednoznaczny... Marzyło mi się zobaczenie miśka na wolności... Spotkanie en face (no, prawie) nastąpiło jednak po paru latach, w 1991 r. Najpierw "słuchowe" - miśki dobieraly sie nocą do śmietnika przy schronisku na Ornaku. Potem zaś misie były główną atrakcją nieprzytomnie oblężonego schroniska w Roztoce. Matka z trójką małych... Matka zresztą potem padła po odłowieniu we wrocławskim zoo niestety. Miśki były bezczelne wręcz, a podkradanie plecaka zobaczyliśmy na własne oczy (nie naszego). To był czas, kiedy z gór wracało się pędem, byle zdążyć do schroniska przez zmrokiem. A wiecie jak to fajnie wygląda, gdy po lesie łazi niedźwiedź? Bez kraty? Nie, nie ryzykowaliśmy (chyba?), nie drażniliśmy zwierząt, nie karmiliśmy...
Mieliśmy więc własne legendy do opowiadania. Na długo. A potem spotkaliśmy niedźwiedzie przy jednym z najbardziej uczęszczanych szlaków! Matkę z dwójką małych. Sama słodycz. A że aparaty z zoomem już były dostępne, zdjęcia są sympatyczne. Nikt misiów nie drażnił, wszyscy grzecznie robili zdjęcia ze ścieżki turystycznej. Tylko nie wszyscy wołani telefonicznie chcieli uwierzyć, że to nie jest żadne nabieranie... :))
Kolejne spotkanie odbyło się w ubiegłym roku. Znowu przy najbardziej uczęszczanym szlaku (w tzw. Piekle, przy niebieskim szlaku, którym gros ludzi wędruje na Giewont albo - jak my - schodzi z Kopy Kondrackiej). Matka z małym spokojnie pasły się w jagodach... Tu było trochę jednak dalej niż wcześniej. Zastanawialiśmy się, czy to ta sama niedźwiedzica, co poprzednio...
Te dwa zdjęcia niestety są mocno kombinowane, bo oryginały były na dysku, który kiedyś rozwaliłam...
W tym roku spotkania z misiami nie było, ale może to tak co dwa lata się zdarza? Już czekam...
A na Słowacji zamykają kolejne szlaki. Z enigmatycznych napisów można sie domyślić, że przyczyną są (być może) misie...