Z dużą radością stwierdzamy, że Śr. K. będzie za niecałe trzy miesiące mieszkać w sąsiedztwie urokliwego zaułka....
środa, 30 września 2015
wtorek, 29 września 2015
Zjawiska
Tak szybko.
Ten front robił ogromne wrażenie:
Na dodatek, gdy się spod niego wyjeżdżało, to część miasta oświetlona słońcem świeciła oślepiającą bielą - co najmniej jak Jerozolima (tylko złotej kopuły nie było) albo Kordoba :)
Ten front robił ogromne wrażenie:
Na dodatek, gdy się spod niego wyjeżdżało, to część miasta oświetlona słońcem świeciła oślepiającą bielą - co najmniej jak Jerozolima (tylko złotej kopuły nie było) albo Kordoba :)
Po poniedziałkowym zaćmieniu księżyca stwierdzam, że ludzie dzielą się z grubsza na trzy grupy: tych, którzy specjalnie wstali (albo się nie kładli), aby to zobaczyć, tych, którzy oglądali, bo i tak nie mogli spać i tych, którzy przyjmują do wiadomości, że zaćmienie było. :)
Oglądałam w momencie tuż przed- i kulminacyjnym (nastawiłam sobie budzik!), bo doszłam do wniosku, że następnego zaćmienia mogę nie dożyć :P (2033).
Było warto. Korzystałam tylko z lornetki, ale widok był naprawdę niezwykły, poruszający wyobraźnię.
I nawet ta kiepska fotka ma w sobie coś z tej tajemniczości. (Dlatego ją pokazuję)
Pozwolę sobie jednak za Rumiankiem podać link do przepięknych zdjęć :): O, tutaj. Gorąco zachęcam!
piątek, 25 września 2015
Rower - to niby nic takiego
Jeździć na rowerze uczyłam się dość późno, a pęd do tej nauki opłaciłam solidnymi nerwami i bólem, bo spiesząc do koleżanek, aby pozwoliły mi pojeździć, pierwszy (i ostatni) raz w życiu usiłowałam przebyć ulicę wybiegając zza autobusu... Spotkanie z jadącą taksówką było ponoć naprawdę widowiskowe, ale w sumie nic złego mi się nie stało. Stłuczone kolano i zdarta skóra na brodzie... Zdaje się, że jednak największym szokiem dla rodziny było to, że to ja wybiegłam zza tego autobusu. No cóż, miało się tę opinię osoby rozsądnej...
Rower potem miałam długo, choć nie mogę powiedzieć że byłam wielką entuzjastką wypraw rowerowych, Ot, nie składało się. Ale jak już czasem była wyprawa, to pamiętna, Choćby w dniu, w którym nad Polską wędrowała czernobylska chmura... (to był początek maja i pogoda była cudowna). Albo samotnie po pustych i wąskich drogach, gdzieś w Finistère...
Teraz zaś roweru nie mam, mam zaś pewne rowerowe marzenia, ale cały czas zastanawiam się, czy jak kupię, to naprawdę będę jeździć tyle, żeby to kupno uzasadnić... Reszta rodziny zaś jeździ mniej lub bardziej często.... Niektórzy do pracy :))
I tak oto okrężną nieco drogą dochodzimy do clou tego wpisu. Bo przecież chodzi o znaki, znaki tym razem rowerowe. Wiem, że baaaardzo dawno nic oznakach nie było, ale to nie znaczy, że nie zwracam na nie uwagi. Co więcej, z dumą i wdzięcznością muszę się pochwalić, że już nie tylko ja zbieram, ale i dla mnie zbierają! Jaka to frajda, gdy przychodzi mail z takimi zdjęciami! Dziękuję gorąco :)
Rowery, jak wiadomo używane są powszechnie na świecie i powszechnie chyba istnieje pewne napięcie między tymi-na-rowerach, a tymi-nie-na-rowerach (w autach i poza autami). Zatem koniecznie są informacje, ostrzeżenia i zakazy.
I jak zawsze prowokują do przemyśleń i komentarzy :)
Najpierw sam pojazd:
Czeski.
Taki jakby nieco wydłużony... Intryguje ten mechanizm przy pedałach ;) No i ma pedały :). A jakie ładne siodełko!
No i nie jest to damka...
Za to linie ramy tworzą ładny romb. I jest takie artystyczne wygięcie przy zawieszeniu przedniego koła ;)
Duński.
Niby takie same kreski... A jednak: bardziej zwarty, inny typ kierownicy, siodełka (wygląda na bardzo niewygodne) i... nie ma pedałów!
Oczywiście nie damka. (Ale czemu oczywiście?) No i rombu nie ma..
Jak dla mnie to jest to model dla kogoś, kto ma bardzo długie nogi.
Niemiecki nr 1.
Są nie tylko pedały, ale i lampka z przodu! Bardziej wydłużony niż czeski (chyba). Jeszcze inny typ kierownicy i siodełka. I taki generalnie przyjaźniejszy. Męski. Choć poprawność polityczna kazała uwzględnić panie w górnej części znaku, nie dotarła już do dolnej ;) Ale może tam tylko panie spacerują (z córeczkami), a tylko panowie jeżdżą?
Jak ładnie do tego zaznaczone osie kół :). I rama w kształcie wydłużonego prawie-rombu.
Niemiecki nr 2.
Bez pedałów i bez lampy. Siodełko chyba nadal dość wygodne, typ kierownicy jeszcze inny. Kojarzy mi się z wyścigówką w starym stylu (raz wsiadłam i spadłam, bo nie utrzymałam kierownicy za jej górną część)).
Czworokąt ramy odbiega zdecydowanie od rombu.
Tyle o samych maszynach. A teraz cykliści :).
Niestety w niektórych krajach rowery jeżdżą chyba wyłącznie same :) (albo nie spotkałam innych i nie spotkali ich też dostarczyciele znaków).
Dania.
Niestety trochę skosem, ale widać, że pan jedzie z gracją. Budzi sympatię. Nie wiem tylko, co to jest to ciemne od pedałów do tylnej osi.
Polska.
Zastanawiam się prawdę mówiąc, czy ten ludzik jedzie czy stoi. Jak na polskie znakowe schematyczności jest całkiej fajny.
Polscy cykliści są również uprzejmi. Choć takiego w cylindrze jeszcze chyba nie spotkałam (może kominiarza kiedyś?). Są pedały! Generalnie ten znak sprawia, że muszę się uśmiechnąć :)
:)
Zdjęcia nieostre, bo w ruchu. Niekoniecznie ruchu rowerów na nich.
O innych znakach drogowych we wpisach z etykietą (jakżeby inaczej) "znaki". ;)
Rower potem miałam długo, choć nie mogę powiedzieć że byłam wielką entuzjastką wypraw rowerowych, Ot, nie składało się. Ale jak już czasem była wyprawa, to pamiętna, Choćby w dniu, w którym nad Polską wędrowała czernobylska chmura... (to był początek maja i pogoda była cudowna). Albo samotnie po pustych i wąskich drogach, gdzieś w Finistère...
Teraz zaś roweru nie mam, mam zaś pewne rowerowe marzenia, ale cały czas zastanawiam się, czy jak kupię, to naprawdę będę jeździć tyle, żeby to kupno uzasadnić... Reszta rodziny zaś jeździ mniej lub bardziej często.... Niektórzy do pracy :))
I tak oto okrężną nieco drogą dochodzimy do clou tego wpisu. Bo przecież chodzi o znaki, znaki tym razem rowerowe. Wiem, że baaaardzo dawno nic oznakach nie było, ale to nie znaczy, że nie zwracam na nie uwagi. Co więcej, z dumą i wdzięcznością muszę się pochwalić, że już nie tylko ja zbieram, ale i dla mnie zbierają! Jaka to frajda, gdy przychodzi mail z takimi zdjęciami! Dziękuję gorąco :)
Rowery, jak wiadomo używane są powszechnie na świecie i powszechnie chyba istnieje pewne napięcie między tymi-na-rowerach, a tymi-nie-na-rowerach (w autach i poza autami). Zatem koniecznie są informacje, ostrzeżenia i zakazy.
I jak zawsze prowokują do przemyśleń i komentarzy :)
Najpierw sam pojazd:
Czeski.
Taki jakby nieco wydłużony... Intryguje ten mechanizm przy pedałach ;) No i ma pedały :). A jakie ładne siodełko!
No i nie jest to damka...
Za to linie ramy tworzą ładny romb. I jest takie artystyczne wygięcie przy zawieszeniu przedniego koła ;)
Duński.
Niby takie same kreski... A jednak: bardziej zwarty, inny typ kierownicy, siodełka (wygląda na bardzo niewygodne) i... nie ma pedałów!
Oczywiście nie damka. (Ale czemu oczywiście?) No i rombu nie ma..
Jak dla mnie to jest to model dla kogoś, kto ma bardzo długie nogi.
Niemiecki nr 1.
Są nie tylko pedały, ale i lampka z przodu! Bardziej wydłużony niż czeski (chyba). Jeszcze inny typ kierownicy i siodełka. I taki generalnie przyjaźniejszy. Męski. Choć poprawność polityczna kazała uwzględnić panie w górnej części znaku, nie dotarła już do dolnej ;) Ale może tam tylko panie spacerują (z córeczkami), a tylko panowie jeżdżą?
Jak ładnie do tego zaznaczone osie kół :). I rama w kształcie wydłużonego prawie-rombu.
Niemiecki nr 2.
Bez pedałów i bez lampy. Siodełko chyba nadal dość wygodne, typ kierownicy jeszcze inny. Kojarzy mi się z wyścigówką w starym stylu (raz wsiadłam i spadłam, bo nie utrzymałam kierownicy za jej górną część)).
Czworokąt ramy odbiega zdecydowanie od rombu.
Polski.
Te znamy doskonale. Typ kierownicy przypomina ten ze zdjęcia powyżej Siodełko jednak inne, takie solidne. Co nie zmienia faktu, że trzeba by mieć długie nogi... Tylko jak bez pedałów jechać?
Rama robi na mnie wrażenie nieco zwichrowanej, może dlatego, że to już nie czworokąt ale pięciokąt?
Osie zaznaczone.
Tyle o samych maszynach. A teraz cykliści :).
Niestety w niektórych krajach rowery jeżdżą chyba wyłącznie same :) (albo nie spotkałam innych i nie spotkali ich też dostarczyciele znaków).
Dania.
Niestety trochę skosem, ale widać, że pan jedzie z gracją. Budzi sympatię. Nie wiem tylko, co to jest to ciemne od pedałów do tylnej osi.
Polska.
Zastanawiam się prawdę mówiąc, czy ten ludzik jedzie czy stoi. Jak na polskie znakowe schematyczności jest całkiej fajny.
Polscy cykliści są również uprzejmi. Choć takiego w cylindrze jeszcze chyba nie spotkałam (może kominiarza kiedyś?). Są pedały! Generalnie ten znak sprawia, że muszę się uśmiechnąć :)
Słowacja.
Najpierw wersja sportowa. (Może to nie jest znak ściśle drogowy, ale..)
Jak sport to w dresie.
Ciekawy typ kierownicy. Mam wrażenie, że to taki rower, na którym uprawia się te różne niewiarygodne ewolucje, takie jak jeżdżenie po schodach, po poręczach itp. Może kółka ciut za wielkie do tego, ale położenie siodełka... I pedały są...
Jeżeli zaś chodzi o znaki ściśle drogowe, to Słowacja jak zawsze nie zawodzi i jest wisienką na torcie.
Proszę tylko spojrzeć.
Jaki miły. Jaki młody. W kurteczce. I chyba w kasku? Czy to czapeczka tylko?
I jaki fajny długi rower na małych kółkach. Z jeszcze inną kierownicą, jak mi się wydaje.
I nieco subtelniejsza odmiana wyżej opisanego znaku. Ten chłopiec chyba jedzie pod górkę :) Z pewnym wysiłkiem...
:)
Zdjęcia nieostre, bo w ruchu. Niekoniecznie ruchu rowerów na nich.
O innych znakach drogowych we wpisach z etykietą (jakżeby inaczej) "znaki". ;)
czwartek, 24 września 2015
Rozczochrane, zapisane...
Wspominałam już tu kiedyś o Łagodnej Liście Przebojów. Zaglądam tam głównie po to, by zagłosować jak zawsze na Arete i cudne Wędrujemy.
Dziś z ciekawości, chyba ze względu na nazwę zespołu (Myśli Rozczochrane Wiatrem Zapisane - aż widać ten tytuł!), sięgnęłam po jedną z nowości.
I dałam się zauroczyć.
Niby proste i nieskomplikowane, zestaw instrumentów klasyczny, No może nietypowa przewaga dziewczyn w zespole. Ale jest w tym coś, co łapie za serce, zachęca do poszukania i posłuchania kolejnych piosenek.
Tak, posłuchałam i innych, i mam też swoje typy. Ale tu wstawiam to, co spodobało mi się pierwsze.
Odkryć nowy szlak.
Tęsknię do połonin, wędrowania. Do spokoju, a ten nieprędko nadejdzie.
Dziś z ciekawości, chyba ze względu na nazwę zespołu (Myśli Rozczochrane Wiatrem Zapisane - aż widać ten tytuł!), sięgnęłam po jedną z nowości.
I dałam się zauroczyć.
Niby proste i nieskomplikowane, zestaw instrumentów klasyczny, No może nietypowa przewaga dziewczyn w zespole. Ale jest w tym coś, co łapie za serce, zachęca do poszukania i posłuchania kolejnych piosenek.
Tak, posłuchałam i innych, i mam też swoje typy. Ale tu wstawiam to, co spodobało mi się pierwsze.
Odkryć nowy szlak.
Tęsknię do połonin, wędrowania. Do spokoju, a ten nieprędko nadejdzie.
poniedziałek, 21 września 2015
Old style
Wielki powrót normalnych krzyżyków?
Zobaczymy na jak długo :). Ale tak, jest powrót.
Prawdę mówiąc najchętniej miałabym cztery ręce i haftowała oba rodzaje zakładek bez ustanku. Gdyby tylko jeszcze z tego dało się żyć, nie robiłabym pewnie nic innego.
Taka wizja raju: siedzę na słoneczku i niespiesznie (albo nawet i spiesznie) haftuję... W tle miła rozmowa, dobra muzyka, film, czy jakieć ciekawe nagrania albo i audiobook.
I wracamy do prozy życia: jak przytoczyć cytat z książki w oryginale, którego to oryginału nie ma w bibliotekach w moim mieście. Nie mówię, że się nie da, ale takie pytania czynią wizję opisaną wyżej jeszcze bardziej kuszącą. Swoją drogą, błogosławię biblioteczne katalogi on-line... Co nie zmienia faktu, że po jedną linijkę jednak nie będę odbywać kilkusetkilometrowej podróży...
Ale miało być o zakładce.
Geometrycznie i radośnie wczesnojesienna. Przywołująca przed oczy obraz dwóch Miłych Pań, które lubią kolor pomarańczowy (i pochodzą z tego samego miasta, genius loci jak nic), choć wcale nie od oranżów zaczynałam. Na obrazku nie da się zobaczyć bogactwa odcieni zielonożółtych. Ale ono tam jest. Równie radosne jak za oknem.
Zaczęłam jak często, od środka, Od tych uroczych kwadracików. :)
A potem - jak zwykle - zakładka zaczęła trochę żyć własnym życiem. No i zrobiła się taka, jak widać niżej. Różnych rzeczy można się tu dopatrzeć, albo po prostu uznać, że to abstrakcja, zabawa kolorami.
Ale może być i rakieta, i witraż...
Zobaczymy na jak długo :). Ale tak, jest powrót.
Prawdę mówiąc najchętniej miałabym cztery ręce i haftowała oba rodzaje zakładek bez ustanku. Gdyby tylko jeszcze z tego dało się żyć, nie robiłabym pewnie nic innego.
Taka wizja raju: siedzę na słoneczku i niespiesznie (albo nawet i spiesznie) haftuję... W tle miła rozmowa, dobra muzyka, film, czy jakieć ciekawe nagrania albo i audiobook.
I wracamy do prozy życia: jak przytoczyć cytat z książki w oryginale, którego to oryginału nie ma w bibliotekach w moim mieście. Nie mówię, że się nie da, ale takie pytania czynią wizję opisaną wyżej jeszcze bardziej kuszącą. Swoją drogą, błogosławię biblioteczne katalogi on-line... Co nie zmienia faktu, że po jedną linijkę jednak nie będę odbywać kilkusetkilometrowej podróży...
Ale miało być o zakładce.
Geometrycznie i radośnie wczesnojesienna. Przywołująca przed oczy obraz dwóch Miłych Pań, które lubią kolor pomarańczowy (i pochodzą z tego samego miasta, genius loci jak nic), choć wcale nie od oranżów zaczynałam. Na obrazku nie da się zobaczyć bogactwa odcieni zielonożółtych. Ale ono tam jest. Równie radosne jak za oknem.
Zaczęłam jak często, od środka, Od tych uroczych kwadracików. :)
A potem - jak zwykle - zakładka zaczęła trochę żyć własnym życiem. No i zrobiła się taka, jak widać niżej. Różnych rzeczy można się tu dopatrzeć, albo po prostu uznać, że to abstrakcja, zabawa kolorami.
Ale może być i rakieta, i witraż...
niedziela, 20 września 2015
Czasem drobiazg
Czasem niewiele potrzeba, by się uśmiechnąć, odetchnąć, nabrać dystansu albo po prostu spojrzeć w przyszłość z większą nadzieją.
Wbrew temu wszystkiemu, co zewsząd niemal wylewa się nienawiścią i złością.
"...z nich zaś największa jest ... miłość..."
Zdjęcia sprzed jakiejś godzinym z samochodu :)
Ps. To jest 400 wpis na tym blogu.
Niech więc ta okrągła liczba będzie naznaczona nadzieją na zwycięstwo Dobra.
Wiarą, że zło zwycięża się dobrem.
Nawet, jeśłi tego tak po ludzku czasem nie widać.
Wbrew temu wszystkiemu, co zewsząd niemal wylewa się nienawiścią i złością.
"...z nich zaś największa jest ... miłość..."
Zdjęcia sprzed jakiejś godzinym z samochodu :)
Ps. To jest 400 wpis na tym blogu.
Niech więc ta okrągła liczba będzie naznaczona nadzieją na zwycięstwo Dobra.
Wiarą, że zło zwycięża się dobrem.
Nawet, jeśłi tego tak po ludzku czasem nie widać.
piątek, 18 września 2015
Mini po raz drugi
Druga z malutnikch zawieszek wygląda równie miło jak poprzednia. Wielkość podobnie jak poprzednio, może ciut mniej niż 1,5 x 3 cm. Kolory pasujace do tego, co za oknem. I fędzelki, tym razem frędzelki.
Zawieszka niespodziewanie dostała zatrudnienie. Pilot od bramy... Używałam już, ale dopiero gdy wzięłam ten komplet do ręki zobaczyłam, że to... po protu myszka. ;) Szara myszka uszczęśliwiona kolorowym ogonkiem :))
Teraz tylko trzeba uważać, żeby Teściowej tej myśli nie podrzucić. Ona boi się myszy. Bardzo.
W sumie dziw, że do tej pory nie skojarzyła tego wyglądu.... Może dlatego, że korzysta z pilota z doczepionym zwykłym breloczkiem... :)
Zawieszka niespodziewanie dostała zatrudnienie. Pilot od bramy... Używałam już, ale dopiero gdy wzięłam ten komplet do ręki zobaczyłam, że to... po protu myszka. ;) Szara myszka uszczęśliwiona kolorowym ogonkiem :))
Teraz tylko trzeba uważać, żeby Teściowej tej myśli nie podrzucić. Ona boi się myszy. Bardzo.
W sumie dziw, że do tej pory nie skojarzyła tego wyglądu.... Może dlatego, że korzysta z pilota z doczepionym zwykłym breloczkiem... :)
czwartek, 17 września 2015
Metamorfoza
Był sobie stół.
Był już bardzo dawno. Tuż po ślubie kupiliśmy go od kolegi mojej Teściowej za 5 tys. ówczesnych złotych polskich. Stół nie był zabytkowy i zdecydowanie nie był nowy. Nawet nieco zniszczony i nadgryziony zębem czasu. Miał jednak kilka zalet. Po pierwsze: był i to w cenie dla nas osiągalnej (wiadomo co było wówczas w sklepach). Po drugie: rozkładał się i z standardowych 80 x 100 cm robiło się 80 x 150, a to już całkiem przyzwoity wymiar. Po trzecie: miał odkręcane nogi, co jest cechą ogromnie pożądaną, gdy ma się w perspektywie przeprowadzki w liczbie nieprzewidywalnej. Po czwarte był z tych nieco wyższych. Piszę o tych zaletach w czasie przeszłym, ale one wszystkie są aktualne :).
Stół stawał w naszych kolejnych mieszkaniach i był wykorzystywany bardzo intensywnie. Nie tylko do celów tradycyjnych, jak spożywanie posiłków... Blat, zniszczony już na samym początku, powoli zdecydowanie przestał być reprezentacyjny i stół pieczołowicie nakrywaliśmy...
Aż przyszedł czas zmiany: przypadł nam w spadku zdecydowanie porządniejszy w wyglądzie (choć mniejszy, szeroki tylko na 70 cm) stół po Babci. Pierwszy stół powędrował na strych do Teściów i był wykorzystywany już tylko okazyjnie, gdy trzeba było ugościć więcej osób.
A potem przyszła kolejna zmiana - zamówiliśmy duży i szerszy (niestety ciągle nie okrągły, jak marzyłam), rozsuwany stół, przy którym w maksymalnym rozsunięciu siada w miarę (w miarę!) swobodnie kilkanaście nawet osób. Drugi stary stół też powędrował na strych :)
I tak doszliśmy do roku obecnego, kiedy to przed nami ślub i wyprowadzka... Informacja "mamy stół!" była oczywiście przyjęta radośnie. I nawet "trzeba go odnowić" nie wzbudziło obaw. Nie było specjalnych wahań - nasz pierwszy stół będzie też ich pierwszym stołem :))
Prace ruszyły w ostatnią sobotę. Rola kierownika robót bardzo mi odpowiada. Ja wiedziałam co trzeba zrobić, młodzi wiedzieli jaki kolor im odpowiada i ogólnie, że wszystko zrobią sami. Mieli też interesujące pomysły, jak się okazało :)
Pogoda była nam (im) sprzymierzeńcem.
Tak fatalnie wyglądał blat stołu. Oklejony kiedyś taśmą - najtrudniejszy element odczyszczania to zdjęcie tej taśmy... Kolor był nawet przyjemny...
Ale miał ulec zmianie, Po pracowitym zaszpachlowaniu ubytków i oszlifowaniu całości przyszedł czas na malowanie. A przy okazji odnowiły się trzy "zabytkowe" taborety z naszej piwnicy :))
Obowiązuje zatem chwilowo wersja "jednego gościa już możemy przyjąć" (przy stole rzecz jasna).
Polecamy patent na suszenie pomalowanych nóg stołowych :)) A widać, że jedna będzie w innym kolorze?
Tak było w wersji całkiem białej (z jednym czarnym taboretem). Na to na stole jeszcze przyszły dwie warstwy bieli :)
Wspominałam jednak o dodatkowych pomysłach, prawda?
Kamzikówna zrażona brakiem naszych chęci do wydania jej w prezencie ślubnym pianina, postawiła na jego namiastkę... Ustaliłyśmy wersję szablonową (w prawdziwym pianinie/fortepianie czarne klawisze nie są tak precyzyjnie symetrycznie rozmieszczone względem białych).
Pięknie, prawda?
A potem przyszedł czas na środkową deskę. Tę wyciąganą przy specjalnych okazjach.
Trudne decyzje co do wielkości pól... 5 cm, 4 cm, a może jednak 5? Stanęło na 5 cm.
A przy okazji odkryłam nowe zastosowanie deski do prasowania. Jako podstawka pod takie malowanie - bezcenna. Kręgosłup nie boli! (Bo szachownica to w większości moje dzieło. Zawsze lubiłam kolorowanie :))
I teraz tylko trzeba przemyśleć, gdzie będzie przechowywany przez najbliższe trzy miesiące. Bo wciąganie z powrotem po drabinie na strych nie wchodzi raczej w grę :)).
Był już bardzo dawno. Tuż po ślubie kupiliśmy go od kolegi mojej Teściowej za 5 tys. ówczesnych złotych polskich. Stół nie był zabytkowy i zdecydowanie nie był nowy. Nawet nieco zniszczony i nadgryziony zębem czasu. Miał jednak kilka zalet. Po pierwsze: był i to w cenie dla nas osiągalnej (wiadomo co było wówczas w sklepach). Po drugie: rozkładał się i z standardowych 80 x 100 cm robiło się 80 x 150, a to już całkiem przyzwoity wymiar. Po trzecie: miał odkręcane nogi, co jest cechą ogromnie pożądaną, gdy ma się w perspektywie przeprowadzki w liczbie nieprzewidywalnej. Po czwarte był z tych nieco wyższych. Piszę o tych zaletach w czasie przeszłym, ale one wszystkie są aktualne :).
Stół stawał w naszych kolejnych mieszkaniach i był wykorzystywany bardzo intensywnie. Nie tylko do celów tradycyjnych, jak spożywanie posiłków... Blat, zniszczony już na samym początku, powoli zdecydowanie przestał być reprezentacyjny i stół pieczołowicie nakrywaliśmy...
Aż przyszedł czas zmiany: przypadł nam w spadku zdecydowanie porządniejszy w wyglądzie (choć mniejszy, szeroki tylko na 70 cm) stół po Babci. Pierwszy stół powędrował na strych do Teściów i był wykorzystywany już tylko okazyjnie, gdy trzeba było ugościć więcej osób.
A potem przyszła kolejna zmiana - zamówiliśmy duży i szerszy (niestety ciągle nie okrągły, jak marzyłam), rozsuwany stół, przy którym w maksymalnym rozsunięciu siada w miarę (w miarę!) swobodnie kilkanaście nawet osób. Drugi stary stół też powędrował na strych :)
I tak doszliśmy do roku obecnego, kiedy to przed nami ślub i wyprowadzka... Informacja "mamy stół!" była oczywiście przyjęta radośnie. I nawet "trzeba go odnowić" nie wzbudziło obaw. Nie było specjalnych wahań - nasz pierwszy stół będzie też ich pierwszym stołem :))
Prace ruszyły w ostatnią sobotę. Rola kierownika robót bardzo mi odpowiada. Ja wiedziałam co trzeba zrobić, młodzi wiedzieli jaki kolor im odpowiada i ogólnie, że wszystko zrobią sami. Mieli też interesujące pomysły, jak się okazało :)
Pogoda była nam (im) sprzymierzeńcem.
Tak fatalnie wyglądał blat stołu. Oklejony kiedyś taśmą - najtrudniejszy element odczyszczania to zdjęcie tej taśmy... Kolor był nawet przyjemny...
Ale miał ulec zmianie, Po pracowitym zaszpachlowaniu ubytków i oszlifowaniu całości przyszedł czas na malowanie. A przy okazji odnowiły się trzy "zabytkowe" taborety z naszej piwnicy :))
Obowiązuje zatem chwilowo wersja "jednego gościa już możemy przyjąć" (przy stole rzecz jasna).
To po pierwszym malowaniu :) |
Polecamy patent na suszenie pomalowanych nóg stołowych :)) A widać, że jedna będzie w innym kolorze?
Tak było w wersji całkiem białej (z jednym czarnym taboretem). Na to na stole jeszcze przyszły dwie warstwy bieli :)
Wspominałam jednak o dodatkowych pomysłach, prawda?
Kamzikówna zrażona brakiem naszych chęci do wydania jej w prezencie ślubnym pianina, postawiła na jego namiastkę... Ustaliłyśmy wersję szablonową (w prawdziwym pianinie/fortepianie czarne klawisze nie są tak precyzyjnie symetrycznie rozmieszczone względem białych).
Pięknie, prawda?
A potem przyszedł czas na środkową deskę. Tę wyciąganą przy specjalnych okazjach.
Trudne decyzje co do wielkości pól... 5 cm, 4 cm, a może jednak 5? Stanęło na 5 cm.
Zapowiadaja się miłe zimowe wieczory, prawda?
A przy okazji odkryłam nowe zastosowanie deski do prasowania. Jako podstawka pod takie malowanie - bezcenna. Kręgosłup nie boli! (Bo szachownica to w większości moje dzieło. Zawsze lubiłam kolorowanie :))
I teraz tylko trzeba przemyśleć, gdzie będzie przechowywany przez najbliższe trzy miesiące. Bo wciąganie z powrotem po drabinie na strych nie wchodzi raczej w grę :)).
środa, 16 września 2015
Nowe maleństwo wrześniowe
Miniaturyzacja wciąga.
Po mini-zawieszce ułatwiającej znalezienie pendrive'a powstały jeszcze dwie podobne mini-mini. Tylko tym razem wydłubane techniką "obie strony takie same". Dobry sposób na zagospodarowanie malutkich kawałeczków kanwy. I resztek nici - o tym już pisałam.
Dziś pierwsza z tej dwójki, jeszcze czekająca na coś, do czego mogłaby się przyczepić...
Na zdjęciu bez elementów porównawczych nie widać wielkości. Zatem podaję wymiary: tak na moje oko 3 cm x 1,5 cm. Nieco większe niż toto przy penie.
Nie mam już siły obracać zdjęcia, nie rozumiem czemu one czasem tak się przekręcają w drodze z folderu do bloggera. Może lubią?
Za oknem winobluszcz zaczyna płonąć różem i czerwienią. Taka piękna ta jesień. Niech trwa.
A Najst. Kamzikówna zrobiła dziś ok. 25 km na rolkach (mierzone na moją specjalną prośbę :) ) - pochwalę publicznie, a co. Aż zazdroszczę... W dwóch partiach to zrobiła... pomiędzy odwiedziny w szpitalu...
Po mini-zawieszce ułatwiającej znalezienie pendrive'a powstały jeszcze dwie podobne mini-mini. Tylko tym razem wydłubane techniką "obie strony takie same". Dobry sposób na zagospodarowanie malutkich kawałeczków kanwy. I resztek nici - o tym już pisałam.
Dziś pierwsza z tej dwójki, jeszcze czekająca na coś, do czego mogłaby się przyczepić...
Na zdjęciu bez elementów porównawczych nie widać wielkości. Zatem podaję wymiary: tak na moje oko 3 cm x 1,5 cm. Nieco większe niż toto przy penie.
Nie mam już siły obracać zdjęcia, nie rozumiem czemu one czasem tak się przekręcają w drodze z folderu do bloggera. Może lubią?
Za oknem winobluszcz zaczyna płonąć różem i czerwienią. Taka piękna ta jesień. Niech trwa.
A Najst. Kamzikówna zrobiła dziś ok. 25 km na rolkach (mierzone na moją specjalną prośbę :) ) - pochwalę publicznie, a co. Aż zazdroszczę... W dwóch partiach to zrobiła... pomiędzy odwiedziny w szpitalu...
piątek, 11 września 2015
Z polowania 2
Lubię ładne i niezwykłe kieliszki. :)
Nie chodzi o picie z kieliszków (bo wodę pijam raczej ze szklanek, a alkoholu wcale), a o sam przedmiot użytkowy. Poza tym kto mówi, że kieliszki mogą służyć wyłącznie do picia? :)
Najpiękniejsze kieliszki, jakie w życiu widziałam, w liczbie sztuk 2 stoją w szafie u mojej Mamy, więc ich tu nie pokażę. Przynajmniej nie teraz.
Myśle natomiast, że to one stoją u podstaw mojego zachwytu ładnym szkłem.
Nie, nie mam kolekcji. Nie chadzam na wszystkie pchle targi, nie jest to żadna namiętna pasja, Jak w pierwszym zdaniu - lubię.
Do tej pory udało mi się skutecznie upolować dwa wzory. Zachwycił kształt i zdobienie.
Pierwszy łup zdobyłam jakiś rok temu. Właścicielką trzech takich kieliszków jest Najst. Kamzikówna. Panom dwa kieliszki się stłukły w transporcie, pozostałe cztery kupiłam ja i jeszcze rozdzieliłam na dwie osoby :P. Pięknie przechowuje się w nich biżuteria i inne drobiazgi...
Czyż nie są śliczne? Nawet na tych nieudolnych zdjęciach? :)
Takie kruche drobiazgi upiększające ten czasem przerażający świat.
Nie chodzi o picie z kieliszków (bo wodę pijam raczej ze szklanek, a alkoholu wcale), a o sam przedmiot użytkowy. Poza tym kto mówi, że kieliszki mogą służyć wyłącznie do picia? :)
Najpiękniejsze kieliszki, jakie w życiu widziałam, w liczbie sztuk 2 stoją w szafie u mojej Mamy, więc ich tu nie pokażę. Przynajmniej nie teraz.
Myśle natomiast, że to one stoją u podstaw mojego zachwytu ładnym szkłem.
Nie, nie mam kolekcji. Nie chadzam na wszystkie pchle targi, nie jest to żadna namiętna pasja, Jak w pierwszym zdaniu - lubię.
Do tej pory udało mi się skutecznie upolować dwa wzory. Zachwycił kształt i zdobienie.
Pierwszy łup zdobyłam jakiś rok temu. Właścicielką trzech takich kieliszków jest Najst. Kamzikówna. Panom dwa kieliszki się stłukły w transporcie, pozostałe cztery kupiłam ja i jeszcze rozdzieliłam na dwie osoby :P. Pięknie przechowuje się w nich biżuteria i inne drobiazgi...
Czyż nie są śliczne? Nawet na tych nieudolnych zdjęciach? :)
Do tego są cienkie i można na nich grać :)
Drugi kieliszek upolowałam niedawno. Stał sobie taki samotny... Nie da się na nim grać, ale przepięknie dźwięczy, mógłby służyć jako dzwonek :)
Takie kruche drobiazgi upiększające ten czasem przerażający świat.
czwartek, 10 września 2015
Z polowania 1
Wspominałam już kiedyś o jednym takim targowisku, na którym można za nie za wielkie pieniądze zaopatrzyć się czasem w piękne fajanse albo porcelanę. Od wypraw na tamto targowisko mam sentyment do różnych kramów ze starociami. Niestety ceny rzadko bywają bardziej przystępne, każdy chce zarobić. A mnie zazwyczaj podoba się to, co właściciele sobie cenią... piękny serwis z Limoges na przykład...
Ten serwis z Limoges był na targu staroci (już nie wiem z jakiej okazji, to tylko weekendowa impreza była) w Zakopanem. Właściwie nie zapytałam nawet o cenę, bo był ogromny, a ja ani nie potrzebuję takiego, ani nie miałabym gdzie go wstawić. Może nadawałby się na serwis wyprawny (teraz tak sobie myślę) ale jednak transport... Nie wiem do tego, czy potencjalnej Właścicielce też by się podobał ;).
Na straganach w Zakopanem było sporo innych pięknych rzeczy, choć nie znalazłam tego, na czym mi zależało najbardziej. Nie oparłam się jednak jednemu talerzykowi. Właściwie to coś pośredniego między talerzykiem a płaską miseczką. W całkiem dobrym stanie, choć złocenie nieco spełzło. Limoges. Nie mam żadnych książek o porcelanie, nie wiem nawet czy toto stare, czy nie za bardzo (w każdym razie nie ma napisu "Dishwasher safe"). Po prostu ładny drobiazg. I tak, wiem, że nie nalezy przywiązywać się do porcelany...(znacie ten wiersz Barańczaka?)
(Jak bardzo widać ile mi brakuje do bycia dobrym fotografem)
Na tymże targu dokonałam też ciekawego odkrycia. Mam jeden taki ulubiony wzór angielskiego fajansu (nazywamy go roboczo "z drzewem"), z którego czasem dokupuję średnie talerzyki służące jako talerzyki do ciasta. W Zakopanem był cały taki serwis, nieco uszkodzony, więc cena do negocjacji (na sztukę wychodziło całkiem przyzwoicie) i... okazało się, że talerzyki owszem, ale filiżanki i dzbanek wcale mi się tak bardzo nie podobają! Może i dobrze :))
(cdn)
Ten serwis z Limoges był na targu staroci (już nie wiem z jakiej okazji, to tylko weekendowa impreza była) w Zakopanem. Właściwie nie zapytałam nawet o cenę, bo był ogromny, a ja ani nie potrzebuję takiego, ani nie miałabym gdzie go wstawić. Może nadawałby się na serwis wyprawny (teraz tak sobie myślę) ale jednak transport... Nie wiem do tego, czy potencjalnej Właścicielce też by się podobał ;).
Na straganach w Zakopanem było sporo innych pięknych rzeczy, choć nie znalazłam tego, na czym mi zależało najbardziej. Nie oparłam się jednak jednemu talerzykowi. Właściwie to coś pośredniego między talerzykiem a płaską miseczką. W całkiem dobrym stanie, choć złocenie nieco spełzło. Limoges. Nie mam żadnych książek o porcelanie, nie wiem nawet czy toto stare, czy nie za bardzo (w każdym razie nie ma napisu "Dishwasher safe"). Po prostu ładny drobiazg. I tak, wiem, że nie nalezy przywiązywać się do porcelany...(znacie ten wiersz Barańczaka?)
(Jak bardzo widać ile mi brakuje do bycia dobrym fotografem)
Na tymże targu dokonałam też ciekawego odkrycia. Mam jeden taki ulubiony wzór angielskiego fajansu (nazywamy go roboczo "z drzewem"), z którego czasem dokupuję średnie talerzyki służące jako talerzyki do ciasta. W Zakopanem był cały taki serwis, nieco uszkodzony, więc cena do negocjacji (na sztukę wychodziło całkiem przyzwoicie) i... okazało się, że talerzyki owszem, ale filiżanki i dzbanek wcale mi się tak bardzo nie podobają! Może i dobrze :))
(cdn)
poniedziałek, 7 września 2015
Drobiazg użytkowy
To zadziwiające, że pendrive'y mają coś wspólnego ze skarpetkami: nierzadko giną.
Jednak w przeciwieństwie do skarpetek czasem pendrive można zaopatrzyć w smycz albo sznureczek czy przywieszkę - wtedy łatwiej jest go znaleźć. Tak samo mogą działać zawieszki typu key-keep :).
Takie maleństwo jak na obrazku powstaje dość szybko i przy niewielkim nakładzie materiału. Miło jest szybko oglądać rezultat pracy (choć sama praca też jest przyjemnością).
Dobry początek tygodnia, który zapowiada się bardzo pracowicie (jak i następne)
:)
sobota, 5 września 2015
Takie jedno miejsce
Człowiek choćby nie chciał, to jednak przywiązuje się, Do ludzi - co w sumie zdrowe jest. Do miejsc - zrozumiałe. A nawet do przedmiotów - to już bywa niebezpieczne i nierozsądne.
Czasem te przywiązania i sentymenty zaskakują, bo odkrywa się je niespodziewanie. Czasem jakiś drobiazg uruchamia lawinę skojarzeń - oby zawsze tylko w dobrych skojarzeniach tak to działało...
Wspomniały mi się dziś nadmorskie łąki. Niegdyś dzikie i nieujarzmione. Pasły się tam stada krów (jak ja się ich bałam), wąska wydeptana ścieżka wzdłuż rowu melioracyjnego prowadziła w stronę lasu i wydm. Kiedyś na fali szaleństwa kopania bursztynu pojawiły sie na łąkach charakterystyczne owalne czy prostokątne doły i było widać, że pod warstwą torfu jest piasek, niemal taki jak na plaży. Jeszcze po latach na takim dawnym "wyrobisku" znalazłam całkiem duży bursztyn. A potem przyszedł czas szaleństwa działkowego. Na łąkach jak grzyby po deszczu wyrosly dzikie działki niszcząc ich naturalny urok. Nie wiem czy to jakoś potem było zalegalizowane, czy też nie, w każdym razie wrażenie było przygnębiające - choć pewnie niejeden cieszył się z plonów (tylko co tam na tych piachu rosło?). I wreszcie ktoś wymyślił coś mądrego - łąki trzeba zagospodarować, niech służą ludziom, niech będą przyjazne, ale zachowają też jakieś elementy dzikości. To zagospodarowywanie jeszcze się nie zakończyło, kolejne fragmenty włączane są w ciąg parkowo-wędrówkowy. Jest i mini-rezerwat torfowisko, i stawy z wyspami dla dzikiego ptactwa, i place zabaw dla dzieci, i wybieg dla psów, i ścieżki, po których dobrze sie biega (utwardzone, ale gruntowe), spaceruje i jeździ na rowerze, są ławeczki w cieniu i ławeczki w słońcu... Cudowne miejsce. Przestrzeń. Trawa, kwiaty, krzewy, drzewa. Woda. Kaczki, łyski, mewy, kurki wodne, łabędzie...
Lubię. Bardzo lubię.
Teraz, kiedy usiłuję "ogarnąć się" z pracą i wszystkim co muszę zrobić w domu, kiedy trzymam na dystans ponure wizje wiążące się z kolejną wyprawą mojego Teścia do szpitala, kiedy staram się myśleć ultra-pozytywnie o tym, co będziemy-przechodzić-po-raz-pierwszy ( :) ), kiedy usiłuję brać na klatę niespodziewanie mnożące się wydatki (ale okulary, które przedłużyły sobie wakacje w Bieszczadach znalazły się! - odetchnę gdy przylecą do nas w calości), kiedy po prostu nie wyrabiam się bo brak mi sił i cierpliwości, itp. itd., przydają się zdjęcia. Niemal pachną wodą i zielenią, krzyczą głosem mew, chlupią...Jakimż błogosławieństwem jest wzrok i słuch... i fotografie :))
Czasem te przywiązania i sentymenty zaskakują, bo odkrywa się je niespodziewanie. Czasem jakiś drobiazg uruchamia lawinę skojarzeń - oby zawsze tylko w dobrych skojarzeniach tak to działało...
Wspomniały mi się dziś nadmorskie łąki. Niegdyś dzikie i nieujarzmione. Pasły się tam stada krów (jak ja się ich bałam), wąska wydeptana ścieżka wzdłuż rowu melioracyjnego prowadziła w stronę lasu i wydm. Kiedyś na fali szaleństwa kopania bursztynu pojawiły sie na łąkach charakterystyczne owalne czy prostokątne doły i było widać, że pod warstwą torfu jest piasek, niemal taki jak na plaży. Jeszcze po latach na takim dawnym "wyrobisku" znalazłam całkiem duży bursztyn. A potem przyszedł czas szaleństwa działkowego. Na łąkach jak grzyby po deszczu wyrosly dzikie działki niszcząc ich naturalny urok. Nie wiem czy to jakoś potem było zalegalizowane, czy też nie, w każdym razie wrażenie było przygnębiające - choć pewnie niejeden cieszył się z plonów (tylko co tam na tych piachu rosło?). I wreszcie ktoś wymyślił coś mądrego - łąki trzeba zagospodarować, niech służą ludziom, niech będą przyjazne, ale zachowają też jakieś elementy dzikości. To zagospodarowywanie jeszcze się nie zakończyło, kolejne fragmenty włączane są w ciąg parkowo-wędrówkowy. Jest i mini-rezerwat torfowisko, i stawy z wyspami dla dzikiego ptactwa, i place zabaw dla dzieci, i wybieg dla psów, i ścieżki, po których dobrze sie biega (utwardzone, ale gruntowe), spaceruje i jeździ na rowerze, są ławeczki w cieniu i ławeczki w słońcu... Cudowne miejsce. Przestrzeń. Trawa, kwiaty, krzewy, drzewa. Woda. Kaczki, łyski, mewy, kurki wodne, łabędzie...
Lubię. Bardzo lubię.
Teraz, kiedy usiłuję "ogarnąć się" z pracą i wszystkim co muszę zrobić w domu, kiedy trzymam na dystans ponure wizje wiążące się z kolejną wyprawą mojego Teścia do szpitala, kiedy staram się myśleć ultra-pozytywnie o tym, co będziemy-przechodzić-po-raz-pierwszy ( :) ), kiedy usiłuję brać na klatę niespodziewanie mnożące się wydatki (ale okulary, które przedłużyły sobie wakacje w Bieszczadach znalazły się! - odetchnę gdy przylecą do nas w calości), kiedy po prostu nie wyrabiam się bo brak mi sił i cierpliwości, itp. itd., przydają się zdjęcia. Niemal pachną wodą i zielenią, krzyczą głosem mew, chlupią...Jakimż błogosławieństwem jest wzrok i słuch... i fotografie :))
czwartek, 3 września 2015
Zielono mam w głowie...
Fiołki w niej (mam nadzieję) nie rosną jednak jak u Wierzyńskiego :)
W mojej podróżnej kosmetyczce z nićmi do haftowania kusi od pewnego czasu motek zielonej cieniowanej muliny. Takiej specyficznej zieleni, nie jak świeża trawa, bardziej jak jałowiec. No to w końcu dałam się skusić.
Sama zieleń to jednak byłoby troche nudno.
Z powodu cieniowania nici zawieszka jest niesymetrycznie symetryczna :) z drobnymi wahnięciami (jak się haftuje z przerwami, to potem gdzieś jakiś kwadracik umyka i powstają minimalne niezgodności). Do części kolorowej udało się wykorzystać trochę resztek :).
Zieleń za oknem jest już bardzo dojrzała, trochę suchych liści zaczyna się pojawiać. Ale jeszcze bardzo letnio, jeszcze przedwczoraj pływaliśmy w jeziorze... Taka zawieszka zachowa kolory na czas złota i bieli... i zaświeci wtedy soczystą żółcią posród zieleni.
W mojej podróżnej kosmetyczce z nićmi do haftowania kusi od pewnego czasu motek zielonej cieniowanej muliny. Takiej specyficznej zieleni, nie jak świeża trawa, bardziej jak jałowiec. No to w końcu dałam się skusić.
Sama zieleń to jednak byłoby troche nudno.
Z powodu cieniowania nici zawieszka jest niesymetrycznie symetryczna :) z drobnymi wahnięciami (jak się haftuje z przerwami, to potem gdzieś jakiś kwadracik umyka i powstają minimalne niezgodności). Do części kolorowej udało się wykorzystać trochę resztek :).
Zieleń za oknem jest już bardzo dojrzała, trochę suchych liści zaczyna się pojawiać. Ale jeszcze bardzo letnio, jeszcze przedwczoraj pływaliśmy w jeziorze... Taka zawieszka zachowa kolory na czas złota i bieli... i zaświeci wtedy soczystą żółcią posród zieleni.
środa, 2 września 2015
Dwa obrazki autobusowe
Jedno miasto, dwa obrazki. Oba autobusowe. Ostatni tydzień sierpnia.
Środa.
Wracam z "wycieczki" do apteki, jechałam po odbiór zamówienia. Na jednym z przystanków czeka na autobus matka z dzieckiem na wózku. Nie w wózku, tylko na wózku. Dziewczynka - już na pewno kilkunastoletnia. Kierowca (lat 30?) z gromkim "proszę poczekać" wyskakuje i pomaga tej pani wprowadzić wózek do autobusu, a potem, gdy wysiada, pomaga jej wyjść.
Czwartek.
Jedziemy autobusem na cmentarz do sąsiedniego miasta. Ciasno, Obie stoimy (mama siadła później). Większość osób w tym autobusie należy zaliczyć do starszych (no oczywiście poza mną, ja to młodzież przecież!). Ale nawet 75+ nie oznacza przecież całkowitej niesprawności, niektóre panie zadbane, eleganckie... Na jednym z przystanków z trudem i powoli wsiadają starsi państwo. Już na pewno bliżej 80. Wyglądają na wracających z zabiegów sanatoryjnych. Ona wysoka, z kulą, ledwie się rusza. On drobniejszy, starszy od niej, stara się ją asekurować, widać ogromną troskę i miłość. Wzruszający są. Autobus jest co prawda tzw. niskopodłogowy, ale i tak trzeba dać spory krok, aby wsiąść. No i jest z tych z tych krótkich: część foteli jest wyżej i żeby na nich usiąć, trzeba się wspiąć na spory stopień. Akurat jedno takie miejsce jest wolne. Natomiast niemal na wprost wejścia, na tym niskim poziomie, siedzą dwie panie - nie wiem czy by się nie obraziły, gdybym im dała te 65-70 lat. Bez kul. Sprawne.
Wsiadająca pani z wielkim trudem i pomocą innych dochodzi i wspina się na ten stopień, aby usiąść. Na oko widać, ze na utrzymanie się na stojąco nie ma szans.. Mąż siada koło niej. Troskliwie obejmuje żoną reamieniem. Potem jeszcze trzeba wysiąść: ktoś specjalnie wysiada powoli i staje w drzwiach, żeby się nie zamknęły zanim dojdą, inni wołają do kierowcy, aby poczekał.
Panie siedzące niżej nie ruszyły się - jakby ich nie było. Ktoś nawet głośno i wyraźnie sugerował, że to one mogłyby się przesiąść... Ja wiem, że mogło być tak, że z jakiegoś powodu żadna z nich nie mogła wstać, ustapić miejsca. Choć nie kojarzę, żeby wysiadały z trudem... Ale wyglądało tak jak wyglądało....
Środa.
Wracam z "wycieczki" do apteki, jechałam po odbiór zamówienia. Na jednym z przystanków czeka na autobus matka z dzieckiem na wózku. Nie w wózku, tylko na wózku. Dziewczynka - już na pewno kilkunastoletnia. Kierowca (lat 30?) z gromkim "proszę poczekać" wyskakuje i pomaga tej pani wprowadzić wózek do autobusu, a potem, gdy wysiada, pomaga jej wyjść.
Czwartek.
Jedziemy autobusem na cmentarz do sąsiedniego miasta. Ciasno, Obie stoimy (mama siadła później). Większość osób w tym autobusie należy zaliczyć do starszych (no oczywiście poza mną, ja to młodzież przecież!). Ale nawet 75+ nie oznacza przecież całkowitej niesprawności, niektóre panie zadbane, eleganckie... Na jednym z przystanków z trudem i powoli wsiadają starsi państwo. Już na pewno bliżej 80. Wyglądają na wracających z zabiegów sanatoryjnych. Ona wysoka, z kulą, ledwie się rusza. On drobniejszy, starszy od niej, stara się ją asekurować, widać ogromną troskę i miłość. Wzruszający są. Autobus jest co prawda tzw. niskopodłogowy, ale i tak trzeba dać spory krok, aby wsiąść. No i jest z tych z tych krótkich: część foteli jest wyżej i żeby na nich usiąć, trzeba się wspiąć na spory stopień. Akurat jedno takie miejsce jest wolne. Natomiast niemal na wprost wejścia, na tym niskim poziomie, siedzą dwie panie - nie wiem czy by się nie obraziły, gdybym im dała te 65-70 lat. Bez kul. Sprawne.
Wsiadająca pani z wielkim trudem i pomocą innych dochodzi i wspina się na ten stopień, aby usiąść. Na oko widać, ze na utrzymanie się na stojąco nie ma szans.. Mąż siada koło niej. Troskliwie obejmuje żoną reamieniem. Potem jeszcze trzeba wysiąść: ktoś specjalnie wysiada powoli i staje w drzwiach, żeby się nie zamknęły zanim dojdą, inni wołają do kierowcy, aby poczekał.
Panie siedzące niżej nie ruszyły się - jakby ich nie było. Ktoś nawet głośno i wyraźnie sugerował, że to one mogłyby się przesiąść... Ja wiem, że mogło być tak, że z jakiegoś powodu żadna z nich nie mogła wstać, ustapić miejsca. Choć nie kojarzę, żeby wysiadały z trudem... Ale wyglądało tak jak wyglądało....
wtorek, 1 września 2015
Przeszłość z przyszłością, a teraźniejszość gdzieś po drodze
Ostatni tydzień sierpnia (no, prawie cały) spędziłam z Mamą.
Dobry czas, bo bardzo wyciszony. Trochę spacerów (ha, okazało się, że taki z pozoru niewinny, oczywisty wręcz, tradycyjny spacerek w tamtej okolicy to prawie 7 km! Moja Mama ma 80 lat bez paru miesięcy i takie spacerki to dla niej mięta - tak się cieszę, że świadomie dba o sprawność, na ile jej zdrowie pozwala), odwiedziny u rodziny, ksiązki, kuchnia, zakupy, targ, pogaduchy... Niespiesznie. Chyba obu nam było to potrzebne, choć w tle i w oddali ta trudniejsza strona życia, bo kolejny szpital zaczyna się stawać rzeczywistością coraz częściej oswajaną (taki czas), a w piątek byłyśmy na pogrzebie 44-letniej córki sąsiadów moich Rodziców.
Dwa wieczory wykorzystałyśmy na podpisywanie zdjęć z albumu mojej Babci, które jedna z kuzynek pracowicie wskanowała. Zaopatrzyła je w metryczki, które teraz starałyśmy się uzupełniać. Niestety tylko kilka zdjęć było podpisane. Moja Mama jednak ma jeszcze dobrą pamięć i rozpoznawała wszystkich braci swojej Mamy (a mojej Babci), ich żony (z nazwiskami panieńskimi!) i dzieci, i nawet rodzeństwo Dziadka. Konsultacje telefoniczne (moja Mama do swojej Siostry: "Mam takie pytanie: kiedy spacerowałaś z Ojcem i I.?" A ciotka bez wahania rzucała datą [rok] i miejscem!) i mailowe pomagały czasami, czasem usiłowałyśmy rozpoznawać po podobieństwie rodzinnym, czasem po sytuacji. A ileż radości po obu stronach oceanu, gdy bezimienne dotąd fotografie otrzymują imiona, zaczynają mieścić się w czasie, żyć... Gdy już wiadomo na 100%, że nie są w tym czy innym pudle przez przypadek... Błogosławieństwo możliwości komunikacji internetowej...
Nie da się ukryć, że chwilami dostawałyśmy głupawki - generalnie bawiłyśmy się świetnie, nie wiem tylko, czy wszystkie podpisy zyskają uznanie reszty rodziny ("To chyba X., ale czemu taki łysy?)
Zdjęcia mają to do siebie, że dostrzega się to, czego nie widać na co dzień.
Na przykład na swoim zdjęciu ślubnym mój Dziadek wygląda niemal dokładnie tak samo jak jego najstarszy syn w analogicznym wieku dwudziestu kilku lat.... Ba, gdyby nie panny młode i koloryt fotografii, to prawie można by te ich ślubne zdjęcia pomylić...
Znalazłam tam też zdjęcie mojej Mamy w wieku 1,5-2 lata i gdyby nie stojący obok jej o rok starszy brat, przysięgłabym, że to moje zdjęcie (no dobra, rysy twarzy nie są dokładnie widoczne, ale układ, sylwetka, kształt oczu...). Dodajmy, że przez cale dzieciństwo i później byłam uważana za podobną do Taty do tego stopnia,że jedną z jego fotek z dzieciństwa uważano za moją. :)
Znalazłam też z radością przedwojenne zdjęcie mojej Prababci (Mamy Dziadka), które pamiętałam z buszowania po tych fotografiach gdzieś ze trzydzieści pięć lat temu. Prababcia miała pewnie wtedy 20-30 lat i wygląda zupełnie jak moja Mama! Naprawdę, można by się pomylić!
Ciekawe jest też dostrzeganie pewnych rysów przodków w moich własnych dzieciach... I też to podobieństwo aż nieprawdopodobnie wędruje przez rodziny i pokolenia...
Były jednak też zdjęcia, których nie sposób opisać. Bo co zrobić z fotką kilkudziesięciu młodych chłopaków w mundurach? Który z wujów jest między nimi? I który z nich to ten wuj? Że z wąsem? Że charakterystyczne spojrzenie? A gdzie tu widać wąsy (czy w ogóle mogli mieć w tym wojsku wąsy?). I naprawdę wcale nie jest łatwiej gdy tych żołnierzy na zdjęciu jest mniej...
W dzieciństwie wojna (ta druga światowa) wydawała mi się rzeczywistością strasznie odległą, choć miała bardzo realny wpływ na losy naszej rodziny. Dziś powiedziałabym, że jednak wyrastałam jakoś w cieniu tej wojny. Nie sposób było od tego uciec. Więc może 1 września jest dobrym czasem na pokazanie jednej z tych już niestety całkowicie bezimiennych fotografii żołnierzy. Młodych chłopców. Jakie były ich losy? Któż to wie. Pozostaje nadzieja, że spoczywają w pokoju...
Dobry czas, bo bardzo wyciszony. Trochę spacerów (ha, okazało się, że taki z pozoru niewinny, oczywisty wręcz, tradycyjny spacerek w tamtej okolicy to prawie 7 km! Moja Mama ma 80 lat bez paru miesięcy i takie spacerki to dla niej mięta - tak się cieszę, że świadomie dba o sprawność, na ile jej zdrowie pozwala), odwiedziny u rodziny, ksiązki, kuchnia, zakupy, targ, pogaduchy... Niespiesznie. Chyba obu nam było to potrzebne, choć w tle i w oddali ta trudniejsza strona życia, bo kolejny szpital zaczyna się stawać rzeczywistością coraz częściej oswajaną (taki czas), a w piątek byłyśmy na pogrzebie 44-letniej córki sąsiadów moich Rodziców.
Dwa wieczory wykorzystałyśmy na podpisywanie zdjęć z albumu mojej Babci, które jedna z kuzynek pracowicie wskanowała. Zaopatrzyła je w metryczki, które teraz starałyśmy się uzupełniać. Niestety tylko kilka zdjęć było podpisane. Moja Mama jednak ma jeszcze dobrą pamięć i rozpoznawała wszystkich braci swojej Mamy (a mojej Babci), ich żony (z nazwiskami panieńskimi!) i dzieci, i nawet rodzeństwo Dziadka. Konsultacje telefoniczne (moja Mama do swojej Siostry: "Mam takie pytanie: kiedy spacerowałaś z Ojcem i I.?" A ciotka bez wahania rzucała datą [rok] i miejscem!) i mailowe pomagały czasami, czasem usiłowałyśmy rozpoznawać po podobieństwie rodzinnym, czasem po sytuacji. A ileż radości po obu stronach oceanu, gdy bezimienne dotąd fotografie otrzymują imiona, zaczynają mieścić się w czasie, żyć... Gdy już wiadomo na 100%, że nie są w tym czy innym pudle przez przypadek... Błogosławieństwo możliwości komunikacji internetowej...
Nie da się ukryć, że chwilami dostawałyśmy głupawki - generalnie bawiłyśmy się świetnie, nie wiem tylko, czy wszystkie podpisy zyskają uznanie reszty rodziny ("To chyba X., ale czemu taki łysy?)
Zdjęcia mają to do siebie, że dostrzega się to, czego nie widać na co dzień.
Na przykład na swoim zdjęciu ślubnym mój Dziadek wygląda niemal dokładnie tak samo jak jego najstarszy syn w analogicznym wieku dwudziestu kilku lat.... Ba, gdyby nie panny młode i koloryt fotografii, to prawie można by te ich ślubne zdjęcia pomylić...
Znalazłam tam też zdjęcie mojej Mamy w wieku 1,5-2 lata i gdyby nie stojący obok jej o rok starszy brat, przysięgłabym, że to moje zdjęcie (no dobra, rysy twarzy nie są dokładnie widoczne, ale układ, sylwetka, kształt oczu...). Dodajmy, że przez cale dzieciństwo i później byłam uważana za podobną do Taty do tego stopnia,że jedną z jego fotek z dzieciństwa uważano za moją. :)
Znalazłam też z radością przedwojenne zdjęcie mojej Prababci (Mamy Dziadka), które pamiętałam z buszowania po tych fotografiach gdzieś ze trzydzieści pięć lat temu. Prababcia miała pewnie wtedy 20-30 lat i wygląda zupełnie jak moja Mama! Naprawdę, można by się pomylić!
Ciekawe jest też dostrzeganie pewnych rysów przodków w moich własnych dzieciach... I też to podobieństwo aż nieprawdopodobnie wędruje przez rodziny i pokolenia...
Były jednak też zdjęcia, których nie sposób opisać. Bo co zrobić z fotką kilkudziesięciu młodych chłopaków w mundurach? Który z wujów jest między nimi? I który z nich to ten wuj? Że z wąsem? Że charakterystyczne spojrzenie? A gdzie tu widać wąsy (czy w ogóle mogli mieć w tym wojsku wąsy?). I naprawdę wcale nie jest łatwiej gdy tych żołnierzy na zdjęciu jest mniej...
W dzieciństwie wojna (ta druga światowa) wydawała mi się rzeczywistością strasznie odległą, choć miała bardzo realny wpływ na losy naszej rodziny. Dziś powiedziałabym, że jednak wyrastałam jakoś w cieniu tej wojny. Nie sposób było od tego uciec. Więc może 1 września jest dobrym czasem na pokazanie jednej z tych już niestety całkowicie bezimiennych fotografii żołnierzy. Młodych chłopców. Jakie były ich losy? Któż to wie. Pozostaje nadzieja, że spoczywają w pokoju...