Nie do końca prywatna, bo to nie moja własność. Ale moja, bo tuż obok domu... No i moje zdjęcie.
Na dobry weekend, a może i dłużej, zostawiam tę gałązkę....
Może za parę dni uda mi się pokazać inną wiosnę :))
piątek, 28 marca 2014
środa, 26 marca 2014
Piękno ze wspomnieniami
Konkurs Zafotografowanych, który przewija się tu czasem (podobnie jak na paru innych blogach) bardzo mobilizuje do różnych pomysłów. Od jakiegoś czasu postanowiłam robić nowe zdjęcia związane z tematem, nie grzebać w starych, żeby było "na świeżo". Co prawda nie jest to żaden dogmat, ale na razie sprawia mi to sporą frajdę i zmusza do wysiłku intelektualnego "gdzieś po drodze". Ciekawa jestem jak rodzą się zdjęcia innych osób - moje pomysły przychodzą czasem niespodzianie i czasem wymagają modyfikacji i prób. Na pewno fachowym okiem łatwo jest dostrzec niedoskonałości warsztatu i sprzętu (w tym brak na tym komputerze dobrego programu do obróbki zdjęć).
Dziesiąty temat miał być ilustracją znanego (acz niekompletnego) cytatu z Norwida:
Kusiło mnie to światło pod korcem i sól (choć wszyscy - jak mi się wydaje - skupiali się raczej na pięknie), ale nie umiałam wymyślić ilustracji, którą byłabym w stanie sfotografować. Nawet wiedząc, że Najmłodszy Kamzik jest więcej niż chętny do pomocy.
Pozostało więc piękno.
Któregoś ranka przypomnał mi się niezwykły kubeczek. Niezwykły przez wyszukaną formę i wyrafinowanie wręcz. I niezwykły, bo kiedyś przywędrował w prezencie przy okazji wizyty Bardzo Kochanej Cioci, która mieszka baaardzo daleko i teraz już z racji wieku (84?) i coraz mniejszych możliwości bardzo rzadko nas odwiedza, czasem jedynie rozmawiamy przez telefon. Ciocia jest cudowną osobą o niezmiernie żywym umyśle, zainteresowana wszystkim, od zawiłości prawa po fizykę kwantową i kwiatki w ogrodzie, życzliwą, pełną poświęcenia w trosce o podupadajacych na zdrowiu członków rodziny (jest najmłodsza z bardzo licznego rodzeństwa), rozmawiajacą o wszystkich, tylko nie o sobie, nigdy niemówiącą nic złego o innych, wystrzegającą się plotek jak ognia... Jest jedyną znaną mi osobą która nawet siadając w fotelu ma idealnie proste plecy i nie korzysta z oparcia - jak przed wojną panienka z dobrego domu...
Kubeczek zachwycił mnie niezmiernie, zaś Ciocia dawała go z zawstydzeniem (że taki byle jaki prezent), mówiąc, że może włożę w niego ołówki na biurku, bo to nic takiego...
Miałam ochotę sfotografować w nim właśnie jakieś ołówki, ale gdy wyjmowałam go z półki spojrzałam na piórka... Jako nastolatka miałam "etap" kolekcjonowania kolorowych i niezwykłych ptasich piórek. Pamięta otym mój Tato i czasem jakąś ciekawostkę przywozi. Tak właśnie przywędrowało do nas zakręcone piórko bażanta, które tworzy sympatyczną parę (trójkę?) z kaczym. No i pozostało mi tylko zrobić zdjęcie, które mnie zadowoli... W miarę się udało :)
Jest i piękno i światło, soli brak... (a mogłam do środka nasypać...).
A same piórka wyglądają tak jak na zdjęciu niżej. Nie do końca widać, że to beżowe, bażancie, to jedno a podwójne :)
update:
kubeczek vel filiżaneczka dla znawców :)
Dziesiąty temat miał być ilustracją znanego (acz niekompletnego) cytatu z Norwida:
"Bo nie jest światło, by pod korcem stało,
Ani sól ziemi do przypraw kuchennych,
Bo piękno na to jest, by zachwycało...."
Ani sól ziemi do przypraw kuchennych,
Bo piękno na to jest, by zachwycało...."
Kusiło mnie to światło pod korcem i sól (choć wszyscy - jak mi się wydaje - skupiali się raczej na pięknie), ale nie umiałam wymyślić ilustracji, którą byłabym w stanie sfotografować. Nawet wiedząc, że Najmłodszy Kamzik jest więcej niż chętny do pomocy.
Pozostało więc piękno.
Któregoś ranka przypomnał mi się niezwykły kubeczek. Niezwykły przez wyszukaną formę i wyrafinowanie wręcz. I niezwykły, bo kiedyś przywędrował w prezencie przy okazji wizyty Bardzo Kochanej Cioci, która mieszka baaardzo daleko i teraz już z racji wieku (84?) i coraz mniejszych możliwości bardzo rzadko nas odwiedza, czasem jedynie rozmawiamy przez telefon. Ciocia jest cudowną osobą o niezmiernie żywym umyśle, zainteresowana wszystkim, od zawiłości prawa po fizykę kwantową i kwiatki w ogrodzie, życzliwą, pełną poświęcenia w trosce o podupadajacych na zdrowiu członków rodziny (jest najmłodsza z bardzo licznego rodzeństwa), rozmawiajacą o wszystkich, tylko nie o sobie, nigdy niemówiącą nic złego o innych, wystrzegającą się plotek jak ognia... Jest jedyną znaną mi osobą która nawet siadając w fotelu ma idealnie proste plecy i nie korzysta z oparcia - jak przed wojną panienka z dobrego domu...
Kubeczek zachwycił mnie niezmiernie, zaś Ciocia dawała go z zawstydzeniem (że taki byle jaki prezent), mówiąc, że może włożę w niego ołówki na biurku, bo to nic takiego...
Miałam ochotę sfotografować w nim właśnie jakieś ołówki, ale gdy wyjmowałam go z półki spojrzałam na piórka... Jako nastolatka miałam "etap" kolekcjonowania kolorowych i niezwykłych ptasich piórek. Pamięta otym mój Tato i czasem jakąś ciekawostkę przywozi. Tak właśnie przywędrowało do nas zakręcone piórko bażanta, które tworzy sympatyczną parę (trójkę?) z kaczym. No i pozostało mi tylko zrobić zdjęcie, które mnie zadowoli... W miarę się udało :)
Jest i piękno i światło, soli brak... (a mogłam do środka nasypać...).
A same piórka wyglądają tak jak na zdjęciu niżej. Nie do końca widać, że to beżowe, bażancie, to jedno a podwójne :)
update:
kubeczek vel filiżaneczka dla znawców :)
wtorek, 25 marca 2014
25 marca
Taki ważny dzień.
I to jest film i muzyka w sam raz na ten dzień :)
Dzisiejsza szarość i przejmujące zimno kontrastują z feerią barw: kwitną białe "ciernie" (stąd to zimno), żółte forsycje, barwinek, cebulice i szafirki w różnych odcieniach błękitu i do tego odrobina zieleni - a wszystko jakby wymyte lekką mżawką, czy nawet osiadającą mgłą. Szarobury dzień też może być piękny...
I to jest film i muzyka w sam raz na ten dzień :)
Dzisiejsza szarość i przejmujące zimno kontrastują z feerią barw: kwitną białe "ciernie" (stąd to zimno), żółte forsycje, barwinek, cebulice i szafirki w różnych odcieniach błękitu i do tego odrobina zieleni - a wszystko jakby wymyte lekką mżawką, czy nawet osiadającą mgłą. Szarobury dzień też może być piękny...
poniedziałek, 24 marca 2014
Może ktoś skorzysta?
Tak sezonowo, czyli wielkopostnie. Może ktoś chętnie wysłucha. Warto.
I muzycznie i dla zbudowania duchowego warto.
I muzycznie i dla zbudowania duchowego warto.
sobota, 22 marca 2014
Autka
Oto zapowiadany jakiś czas temu komplecik...
Jako człowiek, u którego przeważnie dominuje tzw. język wzrokowy, mam zwyczaj rysować różne esy-floresy podczas słuchania wykładów. Przyjmują rozmaite formy, od kwiatków po czystą geometrię przestrzenną. Zdarzają mi się jednak i inne obrazki. Na przykład takie:
Bardzo to bywało poręczne, gdy trzeba było zająć dziecko niekoniecznie zainteresowane słuchaniem mądrych słów. Jakiś czas temu pomyślałam, że sympatyczne mogłyby okazać się autko-zakładki. Z grubsza zbiegło to się z opowieścią jednej Mamy o synku zaczynającym czytać. A może to ta opowieść była inspiracją? Nie pamiętam. Niemniej około trzech tygodni temu ruszyło pierwsze autko. Na wschód.
Potem, po stosownym czasie przeznaczonym na konstrukcję, ruszyło drugie. Na zachód.
Takie pojedyncze, wycieczkowe te autka...
Wybrałam się więc na autostradę. Tam, jak wiadomo, w dni powszednie jeździ dużo ciężarówek...
No to, w drogę... :)
Jako człowiek, u którego przeważnie dominuje tzw. język wzrokowy, mam zwyczaj rysować różne esy-floresy podczas słuchania wykładów. Przyjmują rozmaite formy, od kwiatków po czystą geometrię przestrzenną. Zdarzają mi się jednak i inne obrazki. Na przykład takie:
Bardzo to bywało poręczne, gdy trzeba było zająć dziecko niekoniecznie zainteresowane słuchaniem mądrych słów. Jakiś czas temu pomyślałam, że sympatyczne mogłyby okazać się autko-zakładki. Z grubsza zbiegło to się z opowieścią jednej Mamy o synku zaczynającym czytać. A może to ta opowieść była inspiracją? Nie pamiętam. Niemniej około trzech tygodni temu ruszyło pierwsze autko. Na wschód.
Potem, po stosownym czasie przeznaczonym na konstrukcję, ruszyło drugie. Na zachód.
Takie pojedyncze, wycieczkowe te autka...
Wybrałam się więc na autostradę. Tam, jak wiadomo, w dni powszednie jeździ dużo ciężarówek...
No to, w drogę... :)
piątek, 21 marca 2014
Moja prywatna wiosna - cz. 2
A wydawało mi się, że nie można mieć mniej czasu. Otóż można.
Ale dziś pierwszy dzień kalendarzowej wiosny. Temperatura: 23.5°C. Na trawniku przed domem fioletowe plamy. Musiałam pozbierać...
Ależ pachną...
wieczorny update:
Wracając do domu po 21 spotkaliśmy jeża. Dużego. Tak zabawnie wyglądał na długich nóżkach!
Ale dziś pierwszy dzień kalendarzowej wiosny. Temperatura: 23.5°C. Na trawniku przed domem fioletowe plamy. Musiałam pozbierać...
Ależ pachną...
wieczorny update:
Wracając do domu po 21 spotkaliśmy jeża. Dużego. Tak zabawnie wyglądał na długich nóżkach!
środa, 19 marca 2014
Hau hau
Czytałam wczoraj o tym jak pomagać dzieciom zwalczyć rozmaite dziecięce strachy (te normalne, etap rozwoju) i przypominała mi się historyjka z dzieciństwa.
Otóż jako mała dziewczynka (jakieś 4 lata) po-twor-nie bałam się psów. W sumie nie wiadomo dlaczego, bo żaden pies nigdy mi nie zrobił krzywdy, ani mnie nie napadł, co najwyżej naszczekał... No ale bałam się. Jako dziecko obdarzone bujną wyobraźnią najtrudniej przeżywałam wieczory po zgaszeniu światła i noce. Pamiętam jak kiedyś obudziłam się w środku nocy i stwierdziłam, że nie tylko w pokoju jest pełno psów, ale, co gorsza, niektóre patrzą na mnie ze szpary między łóżkiem a ścianą. Tuż obok. Taki paskudny buldog z tej szpary wyłaził... Musiałam narobić sporo hałasu, bo przyszedł Tato, wziął mnie na ręce i posadził na dużej, wysokiej komodzie, która stała w pokoju. Z Tatą oczywiście było bezpiecznie... Nie próbował przy tym mówić mi, że nie mam racji, tylko kazał popatrzeć na pokój i pytał czy widzę, że te psy już sobie poszły. (Wygonił je). No i miał rację... prawie całkowitą! Bo te wszystkie wielkie i paskudne sobie poszły. Ale na środku pokoju siedział taki jeden niewielki, czarno-biały i tak patrzył na mnie.... tak patrzył...
Nie pamiętam dalszego ciągu, nie wiem czy ten mały w końcu też uciekł, choć sądzę, że tak :) Poważne potraktowanie mojego lęku sprawiło, że dałam sobie radę, a lęk się nie utrwalił :)
Co zabawne, miałam też w dzieciństwie etap posiadania własnego wyimaginowanego pieska - to już znam z opowieści, więc pewnie byłam młodsza. Na imię miał Fafik i wyprowadzałam go na spacery. Rodzice na szczęście traktowali to dość poważnie, nie wyśmiewali. Ale długo wspominali miny sąsiadów, gdy wsiadając do windy wołałam: "Proszę nie zamykać drzwi, jeszcze Fafik musi wejść. O już jesteś, chodź tutaj"...
Jako dziecko nieco strarsze już się psów (bardzo) nie bałam...
Zdjęcie z dedykacją dla ENNki, która powinna wiedzieć co tu widać.... :)
Otóż jako mała dziewczynka (jakieś 4 lata) po-twor-nie bałam się psów. W sumie nie wiadomo dlaczego, bo żaden pies nigdy mi nie zrobił krzywdy, ani mnie nie napadł, co najwyżej naszczekał... No ale bałam się. Jako dziecko obdarzone bujną wyobraźnią najtrudniej przeżywałam wieczory po zgaszeniu światła i noce. Pamiętam jak kiedyś obudziłam się w środku nocy i stwierdziłam, że nie tylko w pokoju jest pełno psów, ale, co gorsza, niektóre patrzą na mnie ze szpary między łóżkiem a ścianą. Tuż obok. Taki paskudny buldog z tej szpary wyłaził... Musiałam narobić sporo hałasu, bo przyszedł Tato, wziął mnie na ręce i posadził na dużej, wysokiej komodzie, która stała w pokoju. Z Tatą oczywiście było bezpiecznie... Nie próbował przy tym mówić mi, że nie mam racji, tylko kazał popatrzeć na pokój i pytał czy widzę, że te psy już sobie poszły. (Wygonił je). No i miał rację... prawie całkowitą! Bo te wszystkie wielkie i paskudne sobie poszły. Ale na środku pokoju siedział taki jeden niewielki, czarno-biały i tak patrzył na mnie.... tak patrzył...
Nie pamiętam dalszego ciągu, nie wiem czy ten mały w końcu też uciekł, choć sądzę, że tak :) Poważne potraktowanie mojego lęku sprawiło, że dałam sobie radę, a lęk się nie utrwalił :)
Co zabawne, miałam też w dzieciństwie etap posiadania własnego wyimaginowanego pieska - to już znam z opowieści, więc pewnie byłam młodsza. Na imię miał Fafik i wyprowadzałam go na spacery. Rodzice na szczęście traktowali to dość poważnie, nie wyśmiewali. Ale długo wspominali miny sąsiadów, gdy wsiadając do windy wołałam: "Proszę nie zamykać drzwi, jeszcze Fafik musi wejść. O już jesteś, chodź tutaj"...
Jako dziecko nieco strarsze już się psów (bardzo) nie bałam...
Zdjęcie z dedykacją dla ENNki, która powinna wiedzieć co tu widać.... :)
sobota, 15 marca 2014
Znaleziona próbka
Taka ciekawostka.
Wspomniałam o tym daaawno temu, kiedy jeszcze nikt nie czytywał mojego bloga. Wprawki w haftowaniu. Wiedziałam, że gdzieś to mam... Znalazłam dopiero niedawno. I w sumie z rozczuleniem obejrzałam ten trochę pożółkły kawałek płótna. Pamiętam jak Mama zachęcala mnie i usiłowała zmobilizować do równego wyszywania i jak dała piekny cieniowany kordonek
Dygresja: Z takiego kordonka moja Babcia zrobiła kiedyś na szydełku urocze koszyczki na szklanki. Na pewno jeszcze gdzieś są u Rodziców, a w sumie nigdy nie były używane, bo u nas piło się herbatę z filiżanek. Więc jeśli są, są jak nowe i na pewno moża wymyśłić dla nich fantastyczne zastosowanie...hmmm...
To jest dowód na prawdziwość przysłowia "Never say never" (nigdy nie mów nigdy). Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że będę lubiła wyszywanie i na dodatek znajdę w tym olbrzymim świecie haftu coś absolutnie własnego, wyśmiałabym go. I na pewno nie uwierzyłabym...
Po mozolnej sobocie życzę miłej (i może nie tak wietrznej) niedzieli .
Wspomniałam o tym daaawno temu, kiedy jeszcze nikt nie czytywał mojego bloga. Wprawki w haftowaniu. Wiedziałam, że gdzieś to mam... Znalazłam dopiero niedawno. I w sumie z rozczuleniem obejrzałam ten trochę pożółkły kawałek płótna. Pamiętam jak Mama zachęcala mnie i usiłowała zmobilizować do równego wyszywania i jak dała piekny cieniowany kordonek
Dygresja: Z takiego kordonka moja Babcia zrobiła kiedyś na szydełku urocze koszyczki na szklanki. Na pewno jeszcze gdzieś są u Rodziców, a w sumie nigdy nie były używane, bo u nas piło się herbatę z filiżanek. Więc jeśli są, są jak nowe i na pewno moża wymyśłić dla nich fantastyczne zastosowanie...hmmm...
To jest dowód na prawdziwość przysłowia "Never say never" (nigdy nie mów nigdy). Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że będę lubiła wyszywanie i na dodatek znajdę w tym olbrzymim świecie haftu coś absolutnie własnego, wyśmiałabym go. I na pewno nie uwierzyłabym...
Po mozolnej sobocie życzę miłej (i może nie tak wietrznej) niedzieli .
czwartek, 13 marca 2014
LU... czyli męka twórcza :P
(nie będzie dziś poważnie)
No właśnie, LU jak co?
Zadanie dodatkowe w konkursie foto tytuł miało dość enigmatyczny. Dla niektórych nawet dezorientujący. Ale efekty dociekań okazały się interesujące.
Moje pierwsze skojarzenie było szybkie i bardziej niż dosłowne. No gdzie te dwie literki stoją jak wół, gdzie? Oczywiście na rejestracji samochodu z Lublina! Zatem zrobiłam zdjęcie takiej rejestracji...
Trochę nudne, prawda?
Zaczęłam więc myśleć nad czymś innym. Jako istota literkowa nadal szłam tym samym tropem - zastanawiałam się, gdzie "w naturze" te dwie literki znajdę. Mieszkam w mieście zatem... ulica! Bingo. Założyłam, że jest w moim mieście ulica Lubelska, choć jeszcze jej nigdy nie widziałam. Ustaliłam też, że jest inna zaczynająca się na Lu... w miejscu niezbyt odległym od tego, w którym mieszkam. Potem doszłam do wniosku, że jeszcze ciekawsze byłoby zdjęcie "symetryczne" ul. Lu... I tu podzieliłam się pomysłem z MN. On zaczął się zastanawiać, czy przy tej wymyślonej przeze mnie ulicy na pewno jest tabliczka z nazwą. Sięgnęłam zatem do nieocenionych GoogleMaps w wersji Street View i... klapa. Owszem, znalazłam nawet ulicę Lubelską (nieutwardzona błotnista droga). Co z tego jednak - tablice z nazwami ulic mamy nowe, porządne, dwulinijkowe, w górnej linijce pełne słowo "ulica" mniejszymi wersalikami, w dolnej nazwa większymi wersalikami...
Powróciłam więc do koncepcji z nazwą Lublina. Powoli krystalizowała się wizja atlasu drogowego, w altasie jest skorowidz, w skorowidzu dużo miejscowości na Lu.., literki małe, potrzebna lupa... Liczyłam na klasyczną, solidną lupę... okazało się, że rodzinie nie ma takiej. Pozostałam więc z tym, co mam. A mam lupiątko z jakiegoś przedpotopowego piórnika Najmłodszego Kamzika. No i zdjęcie wyszło ot, takie:
Myślę, że KFA doceni tło :P, ENNka wie co jest na zdjęciu po prawej, a P.T. Reszta uzna, że przy przeciwnościach losu i zasobów gadżetowych jakoś tam się udało :))
No i mogłoby jeszcze być LUbię LUblin :)))
Prawdę mówiąc kusiła mnie także rejestracja zaczynająca się od LLU :)) Ale u mnie takie rejestracje są rzadkością... A takiej z LUU to w ogóle nie widziałam....
:))
Miłego czwartku!
No właśnie, LU jak co?
Zadanie dodatkowe w konkursie foto tytuł miało dość enigmatyczny. Dla niektórych nawet dezorientujący. Ale efekty dociekań okazały się interesujące.
Moje pierwsze skojarzenie było szybkie i bardziej niż dosłowne. No gdzie te dwie literki stoją jak wół, gdzie? Oczywiście na rejestracji samochodu z Lublina! Zatem zrobiłam zdjęcie takiej rejestracji...
Trochę nudne, prawda?
Zaczęłam więc myśleć nad czymś innym. Jako istota literkowa nadal szłam tym samym tropem - zastanawiałam się, gdzie "w naturze" te dwie literki znajdę. Mieszkam w mieście zatem... ulica! Bingo. Założyłam, że jest w moim mieście ulica Lubelska, choć jeszcze jej nigdy nie widziałam. Ustaliłam też, że jest inna zaczynająca się na Lu... w miejscu niezbyt odległym od tego, w którym mieszkam. Potem doszłam do wniosku, że jeszcze ciekawsze byłoby zdjęcie "symetryczne" ul. Lu... I tu podzieliłam się pomysłem z MN. On zaczął się zastanawiać, czy przy tej wymyślonej przeze mnie ulicy na pewno jest tabliczka z nazwą. Sięgnęłam zatem do nieocenionych GoogleMaps w wersji Street View i... klapa. Owszem, znalazłam nawet ulicę Lubelską (nieutwardzona błotnista droga). Co z tego jednak - tablice z nazwami ulic mamy nowe, porządne, dwulinijkowe, w górnej linijce pełne słowo "ulica" mniejszymi wersalikami, w dolnej nazwa większymi wersalikami...
Powróciłam więc do koncepcji z nazwą Lublina. Powoli krystalizowała się wizja atlasu drogowego, w altasie jest skorowidz, w skorowidzu dużo miejscowości na Lu.., literki małe, potrzebna lupa... Liczyłam na klasyczną, solidną lupę... okazało się, że rodzinie nie ma takiej. Pozostałam więc z tym, co mam. A mam lupiątko z jakiegoś przedpotopowego piórnika Najmłodszego Kamzika. No i zdjęcie wyszło ot, takie:
Myślę, że KFA doceni tło :P, ENNka wie co jest na zdjęciu po prawej, a P.T. Reszta uzna, że przy przeciwnościach losu i zasobów gadżetowych jakoś tam się udało :))
No i mogłoby jeszcze być LUbię LUblin :)))
Prawdę mówiąc kusiła mnie także rejestracja zaczynająca się od LLU :)) Ale u mnie takie rejestracje są rzadkością... A takiej z LUU to w ogóle nie widziałam....
:))
Miłego czwartku!
wtorek, 11 marca 2014
Moja prywatna wiosna
Tak po prostu.
Dla posiadajacych ogrody zapewne żaden cymes.
Dla mnie, zawsze niepewnej czy na balkonie coś przetrwa, ogromna radość :)
No i za jakiś czas będą też kwitły sasanki.... :)
Sasanki prezentowałam rok temu - mniej więcej...
Dla posiadajacych ogrody zapewne żaden cymes.
Dla mnie, zawsze niepewnej czy na balkonie coś przetrwa, ogromna radość :)
No i za jakiś czas będą też kwitły sasanki.... :)
Sasanki prezentowałam rok temu - mniej więcej...
poniedziałek, 10 marca 2014
O decyzji
Noblesse oblige, czyli wypadałoby się wytłumaczyć z takiego a nie innego tematu zadanego w nieustającycm (obecnie nieustającym, bo pewnie kiedyś się skończy) konkursie (za)fotografowanych.
Będzie - obawiam się - znowu długo. Mimo że na studiach uczyłam się pisać zwięzłe teksty z określoną liczbą słów.
Niełatwo jest wymyślić cokolwiek - mnie przynajmniej - a co dopiero temat zdjęcia. Gryzie człowieka ambicja, żeby nie było za pymitywnie, rozsądek każe wybierać coś, co da się zrealizować w ciągu tygodnia, a praca do wykonania na termin pokrzykuje, żeby dać sobie ze wszystkim spokój i siadać do roboty. Na dobitkę robota też wymaga myślenia, więc nawet przy podzielności uwagi nie da się jednocześnie pracować i wymyślać tematu zdjęcia.
Spodobało mi się podawanie jako tematu jakiegoś cytatu. Jako nastolatka, a potem i jako studentka miałam zwyczaj wynotowywać różne mądre myśli i fragmenty z lektur. Przechował się zeszyt z tymi notatkami, jakiś czas temu powędrował jednak do szuflady którejś z Kamzikówien i nie zawsze jest dostępny. Skończyło się więc na przeglądaniu uroczych w formie i bogatych w treści wielojęzycznych zapisków Najstarszej Kamzikówny, która była pod ręką. Po wielu analizach wybrane zostało to co zostało, cytat bodajże z Antoine'a de Saint-Exupéry'ego "Jedna, jedyna chwila może wpłynąć na całe życie".
Dlaczego to zdanie? Dlatego, że było lepsze od innych (których już nie pamietam). Dlatego, że da się sfotografować. I dlatego, że mówi o ważnych sprawach.
Zauważyłam jak często interpretujemy podawane w konkursie cytaty według własnych przeżyć i doświadczeń. To, co ktoś odbiera pozytywnie, może być przez kogoś innego odebrane jako skrajny pesymizm. Można się na to zżymać, ale w sumie wydaje mi się, że to poszerza horyzonty, uczy pewnej pokory i niestawiania siebie w centrum, szacunku dla odmienności patrzenia, nawet jeśli się z tym innym sposobem patrzenia aż do bólu nie zgadzamy.
Dla mnie osobiście wybrany cytat mówi najpierw o odpowiedzialności. Jest napomnieniem do uważania na podejmowane decyzje, zastanawiania się nad ich konsekwencjami. Bo nieprzemyślaną decyzją, skupieniem na swojej doraźnej korzyści można kogoś skrzywdzić. Nawet bardzo. Druga sprawa, która mi się kojarzy, to ogromne pole wolności. Czasem wystarczy podjąć jedną decyzję i otwiera się przed nami nowy świat. I wcale musi to być decyzja na miarę kosmosu - czasem to jest zwykłe "Przepraszam"... Tak, ten wymiar wolności bardzo mocno kojarzy mi się z kwestią pojednania, odrzucania zła, mroku. I jeszcze trzecia sprawa. Pamiętam dzień po urodzeniu najstarszej córki. "Już nic nigdy nie będzie takie samo" - ta oczywistość otworzyła się przede mną, trzymającą maleństwo zawinięte w niebieski kocyk, jak wielkie zadanie, kompletnie nowa rzeczywistość. Nowy świat.
Myśląc już konkretnie o zdjęciu nie miałam jasnej wizji, mimo że niby znałam temat wcześniej niż inni. Zastanawiałam się nawet nad czymś podobnym jak zajmująca pierwsze miejsce na podium eNNka. Myślenie o konsekwencjach decyzji podprowadziło mnie do efektu domina. Kojarzycie, prawda? Przewracamy jeden klocek i zaczyna się.... Tak jak z tym motylem, który może ponoć wywołać huragan... :) Okazało się jednak, że domina w domu brak, a poza tym jakoś nagle zrobił się czwartek, a ja już w piątek wyjeżdżałam... No i z pomocą przyszły klocki. Zwykłe, drewniane, w znacznej części pamiętające jeszcze moje dzieciństwo. Niezawodne...
Wcale nie było łatwo zrobić takie zdjecie, jak chciałam. Czas gonił. No i tak wyszło :) Ufam, że część osób zrozumiała o co chodziło, skoro dali jakieś punkty :). A tu pozostałe interpretacje.
Będzie - obawiam się - znowu długo. Mimo że na studiach uczyłam się pisać zwięzłe teksty z określoną liczbą słów.
Niełatwo jest wymyślić cokolwiek - mnie przynajmniej - a co dopiero temat zdjęcia. Gryzie człowieka ambicja, żeby nie było za pymitywnie, rozsądek każe wybierać coś, co da się zrealizować w ciągu tygodnia, a praca do wykonania na termin pokrzykuje, żeby dać sobie ze wszystkim spokój i siadać do roboty. Na dobitkę robota też wymaga myślenia, więc nawet przy podzielności uwagi nie da się jednocześnie pracować i wymyślać tematu zdjęcia.
Spodobało mi się podawanie jako tematu jakiegoś cytatu. Jako nastolatka, a potem i jako studentka miałam zwyczaj wynotowywać różne mądre myśli i fragmenty z lektur. Przechował się zeszyt z tymi notatkami, jakiś czas temu powędrował jednak do szuflady którejś z Kamzikówien i nie zawsze jest dostępny. Skończyło się więc na przeglądaniu uroczych w formie i bogatych w treści wielojęzycznych zapisków Najstarszej Kamzikówny, która była pod ręką. Po wielu analizach wybrane zostało to co zostało, cytat bodajże z Antoine'a de Saint-Exupéry'ego "Jedna, jedyna chwila może wpłynąć na całe życie".
Dlaczego to zdanie? Dlatego, że było lepsze od innych (których już nie pamietam). Dlatego, że da się sfotografować. I dlatego, że mówi o ważnych sprawach.
Zauważyłam jak często interpretujemy podawane w konkursie cytaty według własnych przeżyć i doświadczeń. To, co ktoś odbiera pozytywnie, może być przez kogoś innego odebrane jako skrajny pesymizm. Można się na to zżymać, ale w sumie wydaje mi się, że to poszerza horyzonty, uczy pewnej pokory i niestawiania siebie w centrum, szacunku dla odmienności patrzenia, nawet jeśli się z tym innym sposobem patrzenia aż do bólu nie zgadzamy.
Dla mnie osobiście wybrany cytat mówi najpierw o odpowiedzialności. Jest napomnieniem do uważania na podejmowane decyzje, zastanawiania się nad ich konsekwencjami. Bo nieprzemyślaną decyzją, skupieniem na swojej doraźnej korzyści można kogoś skrzywdzić. Nawet bardzo. Druga sprawa, która mi się kojarzy, to ogromne pole wolności. Czasem wystarczy podjąć jedną decyzję i otwiera się przed nami nowy świat. I wcale musi to być decyzja na miarę kosmosu - czasem to jest zwykłe "Przepraszam"... Tak, ten wymiar wolności bardzo mocno kojarzy mi się z kwestią pojednania, odrzucania zła, mroku. I jeszcze trzecia sprawa. Pamiętam dzień po urodzeniu najstarszej córki. "Już nic nigdy nie będzie takie samo" - ta oczywistość otworzyła się przede mną, trzymającą maleństwo zawinięte w niebieski kocyk, jak wielkie zadanie, kompletnie nowa rzeczywistość. Nowy świat.
Myśląc już konkretnie o zdjęciu nie miałam jasnej wizji, mimo że niby znałam temat wcześniej niż inni. Zastanawiałam się nawet nad czymś podobnym jak zajmująca pierwsze miejsce na podium eNNka. Myślenie o konsekwencjach decyzji podprowadziło mnie do efektu domina. Kojarzycie, prawda? Przewracamy jeden klocek i zaczyna się.... Tak jak z tym motylem, który może ponoć wywołać huragan... :) Okazało się jednak, że domina w domu brak, a poza tym jakoś nagle zrobił się czwartek, a ja już w piątek wyjeżdżałam... No i z pomocą przyszły klocki. Zwykłe, drewniane, w znacznej części pamiętające jeszcze moje dzieciństwo. Niezawodne...
Wcale nie było łatwo zrobić takie zdjecie, jak chciałam. Czas gonił. No i tak wyszło :) Ufam, że część osób zrozumiała o co chodziło, skoro dali jakieś punkty :). A tu pozostałe interpretacje.
czwartek, 6 marca 2014
A niech będzie
No więc (wiem, nie zaczyna się zdania od "no więc"), daję się w pewnym sensie sprowokować.
Interesujące rozmowy wywiązują się na niektórych blogach osób biorących udział w konkursie (za)fotografowani . (Nie jestem w stanie wchodzić na wszystkie blogi - przepraszam). W minionym tygodniu temat brzmiał "Nic nie może przecież wiecznie trwać" i część osób zinterpretowała ten cytat z piosenki (iście pesymistycznie) jako mówiący o miłości. Nie pamiętam dokładnie ale w piosence pewnie rzeczywiście chodziło o miłość. No i tu bardzo bliski jest mi bunt Kasi. :) Jestem do głębi przekonana, że miłość trwa wiecznie. Nie miłość rozumiana jako piękne uczucie czy poruszenie emocji, nie zauroczenie, na dodatek od razu konsumowane, jak to nam serwują filmy i banalne w tym aspekcie powieści, ale miłość rozumiana jako wzajemne dawanie siebie w darze. Aktywne, czynne, nieustanne wychodzenie poza swój egoizm. Zaufanie oparte na danym przez drugą osobę słowie. Odpowiedzialność. Wytrwałość....
Miłość rośnie i rozwija się przez całe życie. Pod warunkiem wszakże, że się o nią dba. Jeśli ludzie na poczatku drogi uważają, że mają już wszystko i "należy" im się czułość i troskliwość oraz same miłe rzeczy, jeżeli oboje chcą (albo jedno chce), aby świat kręcił się wokół ich "ja", no to rzeczywiście ich relacja nie przetrwa próby czasu. Czasem to wina głupoty czy niedojrzałości, jakiś zranień, błędów (wychowawczych i tych, które sami popełnili), egoizmu... To jest pewien paradoks, że miłość trwa wiecznie, a jednocześnie może umrzeć, gdy nie pozwoli się jej na wzrastanie i rozwój...
Zastanawiałam się, jaki warunek musi być spełniony, aby móc dać siebie w darze. No i pierwsza rzecz jaka mi się narzuca, to to, że aby coś dać, trzeba to najpierw mieć. Jeżeli miłość jest dawaniem siebie, to powinna łączyć się z nieustanną pracą nad sobą, nad swoim charakterem. Żeby - ujmując rzecz nieco filozoficznie - posiadać siebie, czy być panem (panią) siebie. Sama doskonale wiem (oj, wiem) jakie to jest trudne czasem i jak bardzo człowiek chciałby być egoistą (i bywa, bywa!). Wiem też jak często w różnych związkach jest tak, że jedna strona potrafi oszukać, a potem jeszcze dodatkowo dogłębnie rani, zdradza, opuszcza... I że czasem opuszczenie krzywdziciela jest jedyną drogą ratunku.
A jednak. Jednak dziś, gdy wszystko robi się na trochę, na wymianę, gdy łatwiej jest kupić nowe niż naprawić stare ("pani, nowy odkurzacz wyjdzie taniej, nie ma sensu sprowadzać tej części") trzeba głośno mówić o tym, że miłość jest wieczna. Że ci, którzy są razem lat 10, 20, 15, 50, 60 to nie jakieś wyjątki, nie ci, którym "się udało", nie ci, którzy "mieli łatwo". To ci, którzy podejmują wysiłek trwania przy sobie, wysiłek odpowiedzialności za dane słowo (obojętnie czy dane w kościele czy w USC), wysiłek pracy nad sobą (a nie wychowywania męża czy żony) i nad rozwijaniem relacji (i niekoniecznie jest to wysiłek werbalizowany). A jeśli coś się psuje, starają się to od razu naprawiać. Bo miłość rośnie i rozwija się przez całe życie, ale to nie znaczy, że całe życie jest jedną wielką euforią, że nie ma w nim cierpienia i trudu.
Najbardziej zaś przeraża mnie dopuszczanie z góry możliwości rozpadu relacji, nawet gdy dało się słowo. "No, nie wiadomo czy się uda". Ja się nie dziwię, że ludzie zaczynają tak myśleć, gdy nie widzą wokół siebie trwałych małżeństw, gdy zostali (często potwornie) skrzywdzeni czyimś egoizmem. Ale to jest jednak baaardzo kiepski punkt wyjścia do budowania czegokolwiek... Miłość musi wiązać się z odpowiedzialnością, inaczej kończy się na bólu... A odpowiedzialność to przede wszystkim budowanie i zapobieganie poważniejszym problemom przez rozwiązywanie drobniejszych (nie czekamy aż urosną).
Zrobił mi się post-gigant, a przecież to tylko zarysowanie tematu. :(
Można załamywać ręce nad światem, który nad złoto wiecznej miłości przedkłada często tombak krótkotrwałych związków i egoistycznego wykorzystywania ludzi dla swojej korzyści czy przyjemności.
Ja jednak na szczęście widzę naprawdę sporo młodych ludzi, którzy myślą o miłości poważnie i na zawsze :) A że nie wszyscy - w żadnym pokoleniu nie wszyscy byli wewnętrznie dorośli. Chodzi tylko o to, by takich było jednak jak najmniej....
No ale wiem, że to i jak nożyce Parki można zinterpretować...
Uff, pozdrowienia szczególne dla tych, którzy doczytali do końca ;)
Zwlekałam trochę z tym wpisem, przybrał inny kształt niż planowałam. Ale to taki temat, wobec którego nie umiem przejść obojętnie.
Interesujące rozmowy wywiązują się na niektórych blogach osób biorących udział w konkursie (za)fotografowani . (Nie jestem w stanie wchodzić na wszystkie blogi - przepraszam). W minionym tygodniu temat brzmiał "Nic nie może przecież wiecznie trwać" i część osób zinterpretowała ten cytat z piosenki (iście pesymistycznie) jako mówiący o miłości. Nie pamiętam dokładnie ale w piosence pewnie rzeczywiście chodziło o miłość. No i tu bardzo bliski jest mi bunt Kasi. :) Jestem do głębi przekonana, że miłość trwa wiecznie. Nie miłość rozumiana jako piękne uczucie czy poruszenie emocji, nie zauroczenie, na dodatek od razu konsumowane, jak to nam serwują filmy i banalne w tym aspekcie powieści, ale miłość rozumiana jako wzajemne dawanie siebie w darze. Aktywne, czynne, nieustanne wychodzenie poza swój egoizm. Zaufanie oparte na danym przez drugą osobę słowie. Odpowiedzialność. Wytrwałość....
Miłość rośnie i rozwija się przez całe życie. Pod warunkiem wszakże, że się o nią dba. Jeśli ludzie na poczatku drogi uważają, że mają już wszystko i "należy" im się czułość i troskliwość oraz same miłe rzeczy, jeżeli oboje chcą (albo jedno chce), aby świat kręcił się wokół ich "ja", no to rzeczywiście ich relacja nie przetrwa próby czasu. Czasem to wina głupoty czy niedojrzałości, jakiś zranień, błędów (wychowawczych i tych, które sami popełnili), egoizmu... To jest pewien paradoks, że miłość trwa wiecznie, a jednocześnie może umrzeć, gdy nie pozwoli się jej na wzrastanie i rozwój...
Zastanawiałam się, jaki warunek musi być spełniony, aby móc dać siebie w darze. No i pierwsza rzecz jaka mi się narzuca, to to, że aby coś dać, trzeba to najpierw mieć. Jeżeli miłość jest dawaniem siebie, to powinna łączyć się z nieustanną pracą nad sobą, nad swoim charakterem. Żeby - ujmując rzecz nieco filozoficznie - posiadać siebie, czy być panem (panią) siebie. Sama doskonale wiem (oj, wiem) jakie to jest trudne czasem i jak bardzo człowiek chciałby być egoistą (i bywa, bywa!). Wiem też jak często w różnych związkach jest tak, że jedna strona potrafi oszukać, a potem jeszcze dodatkowo dogłębnie rani, zdradza, opuszcza... I że czasem opuszczenie krzywdziciela jest jedyną drogą ratunku.
A jednak. Jednak dziś, gdy wszystko robi się na trochę, na wymianę, gdy łatwiej jest kupić nowe niż naprawić stare ("pani, nowy odkurzacz wyjdzie taniej, nie ma sensu sprowadzać tej części") trzeba głośno mówić o tym, że miłość jest wieczna. Że ci, którzy są razem lat 10, 20, 15, 50, 60 to nie jakieś wyjątki, nie ci, którym "się udało", nie ci, którzy "mieli łatwo". To ci, którzy podejmują wysiłek trwania przy sobie, wysiłek odpowiedzialności za dane słowo (obojętnie czy dane w kościele czy w USC), wysiłek pracy nad sobą (a nie wychowywania męża czy żony) i nad rozwijaniem relacji (i niekoniecznie jest to wysiłek werbalizowany). A jeśli coś się psuje, starają się to od razu naprawiać. Bo miłość rośnie i rozwija się przez całe życie, ale to nie znaczy, że całe życie jest jedną wielką euforią, że nie ma w nim cierpienia i trudu.
Najbardziej zaś przeraża mnie dopuszczanie z góry możliwości rozpadu relacji, nawet gdy dało się słowo. "No, nie wiadomo czy się uda". Ja się nie dziwię, że ludzie zaczynają tak myśleć, gdy nie widzą wokół siebie trwałych małżeństw, gdy zostali (często potwornie) skrzywdzeni czyimś egoizmem. Ale to jest jednak baaardzo kiepski punkt wyjścia do budowania czegokolwiek... Miłość musi wiązać się z odpowiedzialnością, inaczej kończy się na bólu... A odpowiedzialność to przede wszystkim budowanie i zapobieganie poważniejszym problemom przez rozwiązywanie drobniejszych (nie czekamy aż urosną).
Zrobił mi się post-gigant, a przecież to tylko zarysowanie tematu. :(
Można załamywać ręce nad światem, który nad złoto wiecznej miłości przedkłada często tombak krótkotrwałych związków i egoistycznego wykorzystywania ludzi dla swojej korzyści czy przyjemności.
Ja jednak na szczęście widzę naprawdę sporo młodych ludzi, którzy myślą o miłości poważnie i na zawsze :) A że nie wszyscy - w żadnym pokoleniu nie wszyscy byli wewnętrznie dorośli. Chodzi tylko o to, by takich było jednak jak najmniej....
~
A moja interpretacja tematu miała być pozytywna. Nie o miłości. O tym, że to, co złe trzeba przeciąć. Że czasem można sprawić, aby coś się skończyło i że nie każdy koniec jest zły. Nawet w miłości można przeciąć to, co niszczy. Namęczyłam się i namęczyłam Najmłodszego K. (ten brak trzeciej ręki...) zanim wynik w miarę mnie zadowolił.No ale wiem, że to i jak nożyce Parki można zinterpretować...
Uff, pozdrowienia szczególne dla tych, którzy doczytali do końca ;)
Zwlekałam trochę z tym wpisem, przybrał inny kształt niż planowałam. Ale to taki temat, wobec którego nie umiem przejść obojętnie.
środa, 5 marca 2014
Stacje
Ciekawe jakie były Wasze skojarzenia samego tytułu :P
Z pociągami czy drogą krzyżową ?
A mnie nie chodzi o żadne z nich.
W ubiegłym roku ukazała się książka Hanny Suchockiej "Rzymskie pasje". Lektura iście wielkopostna, choć niewiele mająca wspólnego z umartwieniem. Autorka opisuje swoje doświadczenia przeżywania szczególnej rzymskiej tradycji Wielkiego Postu - nawiedzania kościołów "stacyjnych".
O co chodzi. Powiem w skrócie.
Jest to nawiązanie do tradycji sięgającej najwcześniejszych lat chrześcijaństwa, tradycji "chodzenia śladami męczenników". Kościoły stacyjne to historycznie wyznaczone miejsca, w których odbywała się msza św. biskupa z ludem. Pominę dywagacje historyczne kto, kiedy i gdzie wyznaczył ostateczną strukturę stacyjną (zdaje się większość autorów przypisuje rolę decydującą papieżowi Grzegorzowi Wielkiemu czyli jest to struktura sięgająca końca VI w.!). Najważniejszą rolę odgrywały kościoły stacyjne wyznaczone na okres Wielkiego Postu - na każdy dzień inny kościół i odpowiednio dobrana liturgia, często wystawione relikwie. Chodziło o nadanie okresowi przygotowania do świąt Zmartwychwstania charakteru duchowego, pogłębienie przeżyć, wyjścia poza "niejedzenie mięsa". Tradycja została przerwana w XIV w. na prawie sześćset lat, praktycznie przywołał ją dopiero Jan XXIII. Co ciekawe, na dobre podjęli ją w Rzymie nie Włosi a Amerykanie z Amerykańskiego Kolegium Połnocnoamerykańskiego. W Polsce do idei kościołów stacyjnych nawiazywał w opracowywanym przez siebie programie formacyjnym ks. Franciszek Blachnicki. W ubiegłym roku natomiast wyznaczono takie kościoły w Łodzi, ale nie mam pojęcia czy to się jakkolwiek przyjęło.
Książka, o której wspomniałam na początku wyrosła z doświaczenia kilkuletniego wielkopostnego pielgrzymowania po Rzymie - co dzień spotykania się na modlitwie w innym kościele w niewielkiej grupie zapaleńców. Jest to niezwykłe świadectwo i - jako że nie zanosi się na spędzenie Wielkiego Postu w Rzymie - okazja do ciekawej duchowej wędrówki - książka ma bowiem kształt diariusza, a nie przewodnika (choć zawiera też informacje historyczne i kulturowe), nawiązuje do liturgii z danego dnia, czasem jakiś myśli, które szczególnie poruszyły autorkę. Dobre uzupełnienie tego, co dzieje się "na żywo".
W zeszłym roku nie udało mi się czytać idealnie każdego dnia o jednym kościele. Mam nadzieję, że tym razem się uda :) Powędruję zatem za chwilę do kościoła św. Sabiny...
Autorka książki już nie mieszka w Rzymie, bo skończyła misję ambasadora. Tegoroczny Wielki Post zaczęła u dominikanów w Poznaniu, gdzie mieliśmy okazję ją widzieć.
Z pociągami czy drogą krzyżową ?
A mnie nie chodzi o żadne z nich.
W ubiegłym roku ukazała się książka Hanny Suchockiej "Rzymskie pasje". Lektura iście wielkopostna, choć niewiele mająca wspólnego z umartwieniem. Autorka opisuje swoje doświadczenia przeżywania szczególnej rzymskiej tradycji Wielkiego Postu - nawiedzania kościołów "stacyjnych".
O co chodzi. Powiem w skrócie.
Jest to nawiązanie do tradycji sięgającej najwcześniejszych lat chrześcijaństwa, tradycji "chodzenia śladami męczenników". Kościoły stacyjne to historycznie wyznaczone miejsca, w których odbywała się msza św. biskupa z ludem. Pominę dywagacje historyczne kto, kiedy i gdzie wyznaczył ostateczną strukturę stacyjną (zdaje się większość autorów przypisuje rolę decydującą papieżowi Grzegorzowi Wielkiemu czyli jest to struktura sięgająca końca VI w.!). Najważniejszą rolę odgrywały kościoły stacyjne wyznaczone na okres Wielkiego Postu - na każdy dzień inny kościół i odpowiednio dobrana liturgia, często wystawione relikwie. Chodziło o nadanie okresowi przygotowania do świąt Zmartwychwstania charakteru duchowego, pogłębienie przeżyć, wyjścia poza "niejedzenie mięsa". Tradycja została przerwana w XIV w. na prawie sześćset lat, praktycznie przywołał ją dopiero Jan XXIII. Co ciekawe, na dobre podjęli ją w Rzymie nie Włosi a Amerykanie z Amerykańskiego Kolegium Połnocnoamerykańskiego. W Polsce do idei kościołów stacyjnych nawiazywał w opracowywanym przez siebie programie formacyjnym ks. Franciszek Blachnicki. W ubiegłym roku natomiast wyznaczono takie kościoły w Łodzi, ale nie mam pojęcia czy to się jakkolwiek przyjęło.
Książka, o której wspomniałam na początku wyrosła z doświaczenia kilkuletniego wielkopostnego pielgrzymowania po Rzymie - co dzień spotykania się na modlitwie w innym kościele w niewielkiej grupie zapaleńców. Jest to niezwykłe świadectwo i - jako że nie zanosi się na spędzenie Wielkiego Postu w Rzymie - okazja do ciekawej duchowej wędrówki - książka ma bowiem kształt diariusza, a nie przewodnika (choć zawiera też informacje historyczne i kulturowe), nawiązuje do liturgii z danego dnia, czasem jakiś myśli, które szczególnie poruszyły autorkę. Dobre uzupełnienie tego, co dzieje się "na żywo".
W zeszłym roku nie udało mi się czytać idealnie każdego dnia o jednym kościele. Mam nadzieję, że tym razem się uda :) Powędruję zatem za chwilę do kościoła św. Sabiny...
Autorka książki już nie mieszka w Rzymie, bo skończyła misję ambasadora. Tegoroczny Wielki Post zaczęła u dominikanów w Poznaniu, gdzie mieliśmy okazję ją widzieć.
niedziela, 2 marca 2014
Egzotycznie?
Nie, nie jest to egzotyczna zakładka. Co prawda niemal cały dzień spędziłam dziś z igłą w ręku i mam już prawie skończoną pierwszą z trójki wymyślonych zakładek. Dalsze prace ręczne widzę w tym tygodniu ponuro, no ale może uda się coś zrobić w podróży przypadającej za kilka dni.
Tak więc nie o zakładce dziś a o czymś zupełnie innymi - wszak skończył się ostatni weekend tegorocznego karnawału. A jak karnawał to bale... Przynajmniej kiedyś tak bywało. No i trafiło nam się w tym roku. Już nie zabawa karnawałowa, ale prawdziwy bal! Nie na kilka par, jak u Poniedzielskiego, ale na 50! Co prawda suknie bez wlokących się po ziemi trenów, a panowie w garniturach, a nie frakach, ale suknie i garnitury eleganckie, fryzury, makijaże wypracowane... Piękne panie, przystojni panowie... Na moje oko wiek od lat 20 do 60+, ze zdecydowaną przewagą 40-atków. Początek korowodem-polonezem, a potem szampańska zabawa do 2 w nocy. Przy porządnej muzyce tanecznej. Jedni szaleli bardzo profesjonalnie, inni niedostatek profesjonalizmu nadrabiali entuzjazmem i żywołowością. Z zaskoczeniem zawsze stwierdzam, że wodzireje z pokolenia moich dzieci sięgają (nie tylko, ale również) do repertuaru, który oboje z mężem pamiętamy z podstawówki :). Trochę brakowało mi (i nie tylko mi) większej liczby grupowych tańców z figurami, ostała się "Belgijka" i jeden taniec kowbojski, w nieco innej, choć podobnej, stylizacji niż popularna "Zuzanna" - zaważyło chyba niedostateczne wyczucie zebranego towarzystwa przez wodzireja. Ja to bym chyba dobrze się czuła na XVIII- wiecznych balach, kiedy tańczyło się rozmaite figury... Jak z powieści Jane Austen... Ale naprawdę fajnie było poszaleć, pogadać trochę ze znajomymi - choć tego pogadania trochę mam niedosyt, bo jednak na balu się tańczy :). No i taka spokojna wypoczynkowa niedziela po balu też jest mile widziana...
A gdzie ta egzotyka? Otóż był to bal bezalkoholowy. Większość uczestników to ludzie związani z ruchem oazowym, ale część z nich przyprowadziła też znajomych czy przyjaciół, a ktoś nawet zgłosił się po przeczytaniu zaproszenia w internecie. Dla jednych brak alkoholu to norma, dla innych dziwactwo, dla jednych poczucie bezpieczeństwa, dla innych gwarancja dobrego poziomu. Nie chodzi absolutnie o piętnowanie normalnego spożywania alkoholu, bo nie ma nic złego w lampce wina wypitej przez osobę dorosłą, która nie zamierza zaraz siadać za kierownicę (i nie jest kobietą w ciąży). Niemniej jednak jest tu jakaś przestrzeń wolności, kiedy ludzie stwierdzają, że nie muszą sięgać po wino czy inne alkohole, aby się dobrze bawić.
Znalazłam fajne wykonanie "Belgijki" na YT ;) jeśli ktoś nie zna. Z góry wyjaśniam, że tekst niderlandzkiego oryginału jest wybitnie mało porywający. Nie o tekst tu chodzi jednak :)
Tak więc nie o zakładce dziś a o czymś zupełnie innymi - wszak skończył się ostatni weekend tegorocznego karnawału. A jak karnawał to bale... Przynajmniej kiedyś tak bywało. No i trafiło nam się w tym roku. Już nie zabawa karnawałowa, ale prawdziwy bal! Nie na kilka par, jak u Poniedzielskiego, ale na 50! Co prawda suknie bez wlokących się po ziemi trenów, a panowie w garniturach, a nie frakach, ale suknie i garnitury eleganckie, fryzury, makijaże wypracowane... Piękne panie, przystojni panowie... Na moje oko wiek od lat 20 do 60+, ze zdecydowaną przewagą 40-atków. Początek korowodem-polonezem, a potem szampańska zabawa do 2 w nocy. Przy porządnej muzyce tanecznej. Jedni szaleli bardzo profesjonalnie, inni niedostatek profesjonalizmu nadrabiali entuzjazmem i żywołowością. Z zaskoczeniem zawsze stwierdzam, że wodzireje z pokolenia moich dzieci sięgają (nie tylko, ale również) do repertuaru, który oboje z mężem pamiętamy z podstawówki :). Trochę brakowało mi (i nie tylko mi) większej liczby grupowych tańców z figurami, ostała się "Belgijka" i jeden taniec kowbojski, w nieco innej, choć podobnej, stylizacji niż popularna "Zuzanna" - zaważyło chyba niedostateczne wyczucie zebranego towarzystwa przez wodzireja. Ja to bym chyba dobrze się czuła na XVIII- wiecznych balach, kiedy tańczyło się rozmaite figury... Jak z powieści Jane Austen... Ale naprawdę fajnie było poszaleć, pogadać trochę ze znajomymi - choć tego pogadania trochę mam niedosyt, bo jednak na balu się tańczy :). No i taka spokojna wypoczynkowa niedziela po balu też jest mile widziana...
A gdzie ta egzotyka? Otóż był to bal bezalkoholowy. Większość uczestników to ludzie związani z ruchem oazowym, ale część z nich przyprowadziła też znajomych czy przyjaciół, a ktoś nawet zgłosił się po przeczytaniu zaproszenia w internecie. Dla jednych brak alkoholu to norma, dla innych dziwactwo, dla jednych poczucie bezpieczeństwa, dla innych gwarancja dobrego poziomu. Nie chodzi absolutnie o piętnowanie normalnego spożywania alkoholu, bo nie ma nic złego w lampce wina wypitej przez osobę dorosłą, która nie zamierza zaraz siadać za kierownicę (i nie jest kobietą w ciąży). Niemniej jednak jest tu jakaś przestrzeń wolności, kiedy ludzie stwierdzają, że nie muszą sięgać po wino czy inne alkohole, aby się dobrze bawić.
Znalazłam fajne wykonanie "Belgijki" na YT ;) jeśli ktoś nie zna. Z góry wyjaśniam, że tekst niderlandzkiego oryginału jest wybitnie mało porywający. Nie o tekst tu chodzi jednak :)