Ciekawa jestem o czym pomysleliście widząc tę liczbę. No, o czym?
:)
Mała podpowiedź....
Chyba nie za wiele pomoże...
A więc - 803 pierniczki i jednego aniołka upiekły wczoraj wspólnie Kamzikówny. Aniołek jest dziełem Średniej.
Jestem zachwycona. Mój udział w pieczeniu ograniczył się do zamieszania raz łyżką w garnku i wydaniu werdyktu co do stopnia rozpuszczenia cukru w miodzie. I jeszcze odpowiadałam na pytanie czy na pewno rozpuszczoną masę trzeba studzić...
Powtórzę: jestem zachwycona.
Ciekawe, kiedy uda się nam je polukrować. I czy w ogóle to się uda....
W tytule jeden z moich ulubionych wierzszyków z dzieciństwa ;))) Tzn. jego fragment. Znacie, prawda?
Taka zaokienna zawieszka zainspirowana gwiazdkami z poprzedniej.
Chyba na razie będzie moja i powisi trochę przy torebce (i tak w końcu powędruje pewnie do kogoś).
Najpierw powstała ta ciemna strona. Oczywiste skojarzenie z niebem pełnym gwiazd. A potem ta jasna strona jako niby-negatyw. To też może być gwiezdna noc - taka ze śniegiem ;))
Zamierzam jeszcze wykorzystać gwiezdny motyw, bo wdzięczny się okazał.
Ciekawe, kiedy będzie gotowa kolejna zawieszka :)) Albo coś innego...
Oj, tytuł się zrobił prawie jak amerykańska flaga. Stars and stripes? Podświadomość? Niech już tak zostanie. :)
Paski mają działanie terapeutyczne. Tchną spokojem. Nie wiem czemu, ale tak jest.
Aby jednak nie było za spokojnie potrzebne są pewne urozmaicenia.
I pojawiły się niby-gwiazdki, które tak naprawdę najpierw miały być kolejną warstwą krzyżyków. No ale zawsze mówię, że moje haftowanie żyje trochę własnym życiem.
Początkowe plany symetrii wymagały minimalnego zaburzenia - znowu, żeby nie było nudno.
W sztucznym świetle ostatni kawałek czerwonej nici wydawał mi się nieodkrytym do tej pory kawałkiem w kolorze ciemnej fuksji. W sąsiedztwie fioletów nawet w dzień tak wygląda na pierwszy rzut oka.... Chyba jeszcze zatrzymam się w tej kolorystyce, choć już mnie kuszą oranże...
Zawieszka niedzielna (ta z gry "5 sekund").
Uporządkowana, stateczna, stabilna. Z odrobiną szaleństwa w postaci koralików.
Dokonałam pewnych "odkryć" w zasobach koralowo-różowej muliny. Chyba je jeszcze poeksploatuję w kolejnych dniach.
Zdjęcie jak zwykle spłaszcza i zubaża kolory.
Nie widać też dodatku w postaci... pyłków brokatu. Chciałyśmy ze śr. Kamzikówna kupić złotą farbę w sprayu, był tylko brokat... NIe zastępuje złotej farby, ale sypie się i łapie wszystkiego co się da. Palce zabrudzone brokatem i wytarte w zawieszki dają ciekawe efekty :))
Mieni się zatem i migoce... Zapowiedź nadchodzącego Adwentu? :)
Upolować sowę nie było łatwo.
Znalazłam ją na jednym blogu. Spodobała mi się. Blog jednak po szczegóły odsyłał do kolejnego, tamten do kolejnego, ten kolejny odsyłał jeszcze dalej. Poczułam się jak przy otwieraniu rosyjskiej babuszki, ale w końcu dotarłam do źródła z tzw. tutorialem. Tenże tutorial rozgryzłyśmy wczoraj wspólnie ze Śr. Kamzikówną. Przy okazji Ważnych Zakupów zaopatrzyłyśmy się w koraliki odpowiedniej wielkości. I tak wreszcie w niedzielę, podczas rodzinnej gry w "5 sekund", kiedy ja produkowałam kolejną zawieszkę, powstała sowa nr 1. Może jeszcze trochę niewprawna, ale kolorowa i sympatyczna ;)
Tak wygląda z przodu:
A tak z tyłu:
W planach mamy obie rozliczne sowie rodzeństwo w rozmaitych kolorach i rozmiarach - kuszą mnie sówki kordonkowe, tylko nie wiem czy nie za malutkie będą... Śr. K. zastanawiała się, jak wyglądałaby choinka ubrana w same sowy... (ale jeszcze nie wiemy czy na pewno będzie miała ją gdzie postawić w tym roku).
Jeszcze musimy rozważyć wariant z bardziej widocznymi skrzydełkami.
I ciekawe co nam z tych zamiarów wyjdzie :)
Sobotni poranek nie dość, że deszczowy, to jeszcze zaskakujący stresującymi wieściami. Chodzi nie tylko o Brukselę. Nie jest źle, choć niewątpliwie przypomina mi się w takich momentach dowcip o pesymiście i optymiście (gorzej już być nie może - oj, może, może). Na razie zakładamy, że będzie lepiej.
A cóż pomaga lepiej znieść stresy, jak nie drobne robótki.
Wieszadełko wisi na największym w naszym domu kluczu od bardzo dawna. Nie pamiętam kiedy dokładnie je zrobiłam. Było to w czasach przed-zakładkowych jeszcze. O ile pamiętam wieszadełka z początku były dwa, a po jakimś czasie zostały połączone. Niestety jakieś nitki czy druciki puściły i ostatnio wieszadełko cześciej leżało niż wisiało. Należało więc je naprawić i w końcu się do tego zabrałam.
Trochę koralików, druciki, kordonek, nowy koralik na główkę (poprzednio były dwa podłużne brązowe), łańcuszek i jest nadzieja, że nic się za szybko nie przerwie. Nie wiem czy jestem do końca zadowolona z efektu, ale już tak będzie na razie. Może kiedyś przybędzie sznurków z koralikami?
Pisałam o śliwkach, to teraz w tej samej tonacji. I to pewnie nie tylko raz.
Wrzosowisko...
Bywają te naturalne - wiadomo, Cathy, Heathcliff, zwierzątka duże i małe... U nas też bywają piękne miejsca, choć może nie na aż taką skalę.... Ale są też wrzosowiska przydomowe, szalenie urozmaicone - znam jedno przepiękne osobiście, na dodatek rosną tam też poziomki!
Wrzosowiska raczej nie mają wiele wspólnego z geometrią (tak sadzę) dopóki toś nie zechce ich mierzyć. Ale ta moja zawieszka jest wybitnie geometryczna. I dobrze jej z tym.
Jak widać kolory troche zależą od oświetlenia (?). Na moim monitorze wkradły się żółcie - zamiast dwóch odcieni różowego czy łosowiowego. Trudno.
Śliwki to w ostatnich czasach moje ulubione tonacje, choć nie stronię od granatów czy czerni, a i żywsze kolory też chętnie widzę. I nawet odrobinę brązu. Kolor morski. Jednak w rozmaitych fazach "moich" kolorów jest teraz zdecydowanie czas śliwkowo-granatowy. I taki właśnie jest kolejny drobiazg.
Piszę "drobiazg" ale (jak i poprzednio) już jest większy od zawieszki nazwanej ostatnio "maleństwem".
Zastanawiam się, na ilę tę śliwkę widać po przepuszczeniu przez aparat w komórce i monitory komputerów. Cóż, trzeba uwierzyć mi na słowo ;)
Tytuł może być mylący, gdyż w oczy na pewno rzuca się czerwona wstążeczka, ale tę zawieszkę zaczęłam od koloru różowego. Takiego ładnego, mniej typowego odcienia, który niestety i tak stracił swoją niezwykłość w towarzystwie czerwieni i granatu. Jednak ten nieco połyskliwy granat przydał z kolei różowościom szlachetności.
Zapominam ciągle o wykorzystywaniu koralików. Pamiętam jednak o "krzyżykach na krzyżykach", które moim zdaniem dodają uroku i może nawet głębi.
... ... ...
Spotkałam się w tych dniach z daleką Ciotką. Najmłodszą i jedyną żyjącą z licznego rodzeństwa... I tak sobie myślę, że chciałabym w jej wieku zachować taką jasność myślenia i siłę woli, która pozwala pokonywać ograniczenia fizyczne związane z wiekiem. 87 lat i samotne wyprawy pociągiem przez Polskę i przez Europę... Nic dla siebie, wszystko dla innych... To jedyna już chyba znana mi osoba, która siadając w fotelu czy na krześle nie opiera się, tylko siada jak dobrze wychowana panna na brzegu, z prostymi plecami. Tak jak ją nauczono w domu rodzinnym... Piękny człowiek, niech jakoś zagości na tych łamach :))
Małe rozmiary sprzyjają tempu pracy.
Małże zawieszki wydająsie tez bardziej poręczne... Choć nie wiem czy nie są za małe... Ale to też kwestia wykorzystywania już pociętych kawałków kanwy.
Maleństwo prezentuje się na kwiatkach, co daje jakieś wyobrażenie co do rozmiaru. Wesolutkie takie.
Muszę, muszę mieć dużo tych drobiazgów. :)
A potem zabiorę się za pomysł Emki z komentarza pod poprzednim wpisem. :))
O ile nic innego się nie wydarzy ;))
Sypią się te zawieszki. Za niecały miesiąc będziemy mieli dużo gości i wiem, że na pewno będą tacy, kórym będę chciała coś dać (a jeszcze nie dostali ode mnie nic z tych moich robótek). Korzystam więc z odrobiny luźniejszego czasu, choć już inne prace też wołają, no i zawsze coś tam wyskakuje. A już przecież powoli trzeba myśleć o pieczeniu pierników i świątecznych prezentach (a i pewne porządki rozłożyć sobie w czasie).
Zawieszka szerokości tej samej co poprzednia, bo z tego samego kawałka kanwy. Ale zdecydowanie dłuższa. Wiązadełko dałam z boku, bo... zapomniałam o nim wcześniej i środki krótszego boku już były zahaftowane, gdy je doczepiałam.
Strasznie się namęczyłam z tymi fotkami a i tak daleko im do tego co być powinno.
Za to poniższe zdjęcie daje obraz wielkości tej zawieszki :)
Tytułowy okrągły numer to 50.
Tak, to pięćdziesiąta z moich zawieszek. Aż trudno mi uwierzyć.
Po poprzednich zawieszkach został kawałeczek kanwy. W zapasach znalazła się przycięta na zapas zakładka tej samej szerokości. I tak oto powstała zawieszka błyskawiczna, długa na szerokość poprzednich. Błyskawiczna również dlatego, że koniecznie chciałam zdążyć z wyszywaniem, aby można było wręczyć ją w prezencie. Udało się. Tylko już zdjęcia nie poprawię....
Mama nakupiła marchewek, Takie były zachęcające, równiutkie (no, prawie). Najmł. Kamzik został poproszony o ich oskrobanie.
Kiedy wieczorem Mama weszła do kuchni, na stole było to:
I teraz nie wiadomo: czy cieszyć się, że marchewki tak szybko znikły, czy też się martwić....
Porównanie dwóch "skośnych" zawieszek przypomniało mi o wiecznych dyskusjach z Najst. Kamzikówną na temat kierunków akcentów w języku francuskim. Okazało się bowiem kiedyś, że to co u niej jest w lewo, dla mnie jest w prawo i vice versa. Ja bowiem rysuję akcenty od góry, a ona od dołu. Stąd te skośne linie na zawieszce poniżej moim zdaniem idą w lewo :).
Dopiero gdy wieszałam ją obok poprzedniej, uświadomiłam sobie, że nie do końca zrealizowałam zamiar. Skosy miały być bowiem ostrzejsze, a tu co najwyżej niektóre linie wyszły grubsze.
Nadal zadziwiają mnie interakcje kolorów - fiolet wygląda w odpowiednim towarzystwie na brąz...
Takie w sumie wspomnienie z początków mojej zakładkowej przygody. Zainteresowani mogą zajrzeć na początek bloga - tam było sporo zakładek z motywem skośnego tła - w różnych wersjach.
Tym razem jest zawieszka. Zgrabniutka. Kolorowa jak marzenie. Niepokojąco nawiązująca do łowickich pasów tylko po to, by się od nich oderwać :). Skusiły mnie te ni to zielenie, ni to turkusy, a potem już poszło. Zadziwiające, jak kolory zmieniają się przez towarzystwo innych kolorów.
Chyba będą kolejne drobiazgi ze skosami, bo to motyw działający uspokajająco :)
Tak, flaga jeszcze wisi, choć po ciemku jej pewnie nie widać.
Dzień spotkania, które wciąż budzi w sercu ogromną wdzięczność.
Spokój.
Ciepło.
Uśmiech.
Kawa i szarlotka z lodami. Porcja tego ciasta spokojnie wystarcza na dwie osoby.
I chciało by się jeszcze więcej i dłużej.
Ale przecież to nie ostatni raz.
:)
Spacer na wietrze. Korale jarzębiny sypią się z drzew. Znowu kwitną bukietem fiołki.
To trzeci szalik od początku pisania bloga. (Już? raczej dopiero, a nie wiadomo czy i kiedy pojawi się kolejny).
Szalik podróżny, powstający z przygodami.
Podróżny, bo w znacznej części powstał w podróżach.
A z przygodami...
Cóż.
Zaczęłam według planu sprawdzonego przy innym szaliku. Miała być forma prosta i szlachetna, Męska.
Po czym po zrobieniu kilku centymetrów szalika okazało się, że ta forma nie pasuje do wybranej kolorowej włóczki.
Sprułam.
Postanowiłam przeprosić się ze ściągaczem angielskim.
Ale coś mi sie poplątało (nawet w najprostszym ściegu jak widać może się poplątać).
Włączyłam zatem internet w komórce i... zachwyciłam się ściągaczem irlandzkim. A za chwilę otworzył mi się tutorial z jeszcze innym, efektownym, irlandzkim ściegiem. No to zaczęłam.
I okazało się, że taka kolorowa włóczka nie jest najlepszym materiałem do nauki ambitniejszego ściegu.
Sprułam.
Zaczęłam już grzecznie normalnym ściągaczem angielskim.
Pociąg szarpnął, chwila nieuwagi i oczka poleciały z drutów.
Coś poleciało, coś się spruło. próbowałam ratować. Eee...
Sprułam.
I w ten sposób po dwóch godzinach byłam ciągle w punkcie wyjścia.
Czwarty początek okazał się wreszcie skuteczny.
...
W drodze powrotnej skoncentrowałam się na robótce. Szłam jak burza. Skończyłam motek. I...
okazało się, że drugiego nie ma... (wtedy przeszłam do niebieskiej zakładki pokazywanej dwa wpisy wcześniej).
Motek-dowcipniś, jak się okazało później, został u mojej Mamy pod stolikiem. Teraz pewnie leży już na stoliku.
A ja kupiłam kolejny i wreszcie, wreszcie skończyłam szalik wczoraj. Jak zrobiło się ciepło :)
Właściciel jeszcze nie zdążył przymierzyć. Ale pokazać już mogę :)
W sumie niby ponure te dni, a dziś oglądałam bezlistne drzewa i... kwitnące jeszcze róże w kolorze intensywnego ni to różu, ni to purpury. W połączeniu z intensywną zielenią żywotników i jałowców piękny widok. Moje pelargonie też ciągle czerwienią się dzielnie.
Ale muzyka jest dobra na zabieganie, na planowane wielkich uroczystosci i na spokojne dzierganie szalika... i na obawy o zdrowie i życie też....
Z dedykacją dla wszystkich umęczonych - oby znalazła się wspierajaca przyjazna dusza. Albo może żebyśmy umieli ją dostrzec obok siebie i docenić?
Zaczęło się od uzupełnienia zapasów niebieskiej muliny, bo prawie cała, jak to się mówi, wyszła. Powstrzymałam się dzielnie od kupienia wszystkich możliwych kolorów, wybrałam ze trzy czy cztery.
Następnie zabrałam się za granatowe kwadraciki, a potem już samo poszło dalej.
To, co wydaje się białe nie jest białe, tylko w odcieniu między bladożółtym a kością słoniową. Odcieni niebieskiego jest cztery (granatu nie liczę), w tym jeden skłaniający się ku turkusowi. Czerwień była konieczna dla ożywienia całości.
Niestety, gdy patrzy się z bliska, przebija spod spodu biała kanwa (trzeba było haftować poczwórną nitką, zapomniałam...). Ale i tak mi się podoba. Wygląda trochę jak morze z bałwanami...