Czasem, gdy mam tyle zajęć, że nie wiem w co włożyć ręce, wpada mi do głowy coś, co trzeba wykonać natychmiast... I robi się wesoło...
Aniołki "urodziły się" w planach już dawniej, przy okazji oglądania pierwszych choinkowych gadżetów w któymś ze sklepów. Bo tam były aniołki urokliwe z daleka, ale niestety tracące przy bliższym spotkaniu, bo jakość wykończenia niezbyt wysokiego lotu: tu nitka, tam strzępek... Ciekawe, że miałayśy z Najstarszą Kamzikówną identyczne skojarzenie (choć wcale nie byłyśmy tam razem): takie aniołki to można samemu zrobić.
Na początku ubiegłego tygodnia z przerażeniem stwierdziłam, że już zaraz 6 grudnia, a ja przecież planowałam aniołki właśnie z tej okazji... Ale była też okazyjna wizyta w pasmanterii (choć z koralami było trochę kłopotów, a jakoś nie przemawiała do mnie wizja aniołków o twarzyczkach w zieleni, błękicie czy purpurze). Skrawki materiałów, maszyna, włóczka, szydełko, klej, filc na skrzydła, stare rajstopy i kuleczki do wypchania...
Każdy jest trochę inny, technika doskonalona i teraz powinna mieć tylko czas na kolejne... Na co na razie się nie zanosi niestety.
Nie ośmieliłam się malować twarzyczek. Zeby nie popsuć...