wtorek, 29 stycznia 2013

Revenons a nos moutons

Ściśle rzecz biorąc do zakładek, a nie do baranów.
Mąż trochę się dziwi mojemu pisaniu "do szuflady" (tak to na razie jest, nikt tu nie zagląda). Pewnie ma trochę racji, bo sensowniejsze może byłoby pisanie w zeszyciku - kto wie co się stanie z tymi wszystkimi cyfrowymi informacjami. Ale zeszycik tez może spłonąć w pożodze dziejów. Albo się rozpaść.
Tak na serio, to trochę wstyd zajmować się drobiazgami umilającymi życie, gdy tyle wokół jest poważnych problemów. Z drugiej strony życie to też drobiazgi, a skoro można je (życie, nie drobiazgi) komuś umilić...

Chciałabym już szybciej dotrzeć do chwili obecnej w tych zapiskach, więc znowu wkleję kilka fotografii.

To chyba jeszcze, częściowo przynajmniej, powtórka z poprzedniej serii.


Te dwie zakładki w odcieniach beżu i brązu powstawały w pociągu do i z Krakowa. To od nas strasznie długa podróż... Znalazły właścicielki nawet dość szybko, choć przyznać muszę, że jakoś wynik pracy nie spełnił moich oczekiwań. Za to najmniejszą z tych zakładek (zieleń z fioletem) lubiłam bardzo - tak jak i jej obecną właścicielkę :)


Tu w jeszcze innym zestawie. Ta druga mała zakładka, też była (i jest nadal, mam nadzieję) bardzo sympatyczna.
 O, tu jest jedyny (dotąd) wzór, który nie jest do końca wymyślony przeze mnie. Ten z trójkątami. Nie pamiętam już gdzie - zobaczyłam coś podobnego i spodobało mi się. takie powierzchnie wypełnione jednym ciekawym kolorem bardzo ładne wyglądają. Podobała mi się też kolorystyka zakładki pierwszej od góry. Nawet chyba nie nacieszyłam się nimi zbytnio - powstawały wiosną i latem, a lato to u nas czas spotykania wielu miłych i dobrych ludzi, którym chce się dać coś na pamiątkę... A ci ludzie najczęściej czytują Biblię i inne książki :)

piątek, 25 stycznia 2013

Wspomnieniowo

To w sumie zabawne, że haftowanie nigdy nie było moją wielką pasją i nie miałam jakichś wybitnych osiągnięć w tej dziedzinie. Zwłaszcza w porównaniu z Czcigodnymi Antenatkami. Pięknie haftowała (i szydełkowała) moja Babcia po kądzieli. Mam gdzieś jeszcze jakieś jej drobiazgi, poszukam i może wrzucę tu, bo warto. No i cudowne hafty wychodziły z rak najstarszej Siostry mojej Babci po mieczu - tego nie da się opisać po prostu. W rodzinie zachowała się prześliczna "kapka" do chrztu, którą Ciocia M. wyhaftowała dla mojego Ojca. Haft białą nitką na cieniutkim batyście, ściegi drobniutkie, skomplikowany wzór kwiatowy. Usiłowałam wskanować ze zdjęć chrzcielnych moich dzieci, ale niestety nie udało się (tzn. udało się wskanować zdjęcia, ale urody haftu nie widać niestety). A oryginału sfotografować nie mogę, bo to cudo jest teraz przechowywane u mojego brata.
Ja sama uczyłam się oczywiście haftować w dzieciństwie, chyba jeszcze przed szkołą. A w szkole mieliśmy tzw. "prace ręczne" i na tych lekcjach też się haftowało (i chłopcy i dziewczęta), podobne jak cerowało i szyło (to ostatnie to już tylko dziewczęta, nawet na maszynie, w VIII klasie - w szkole była pracowanie wyposażona m. in w maszyny do szycia, takie klasyczne z nożnym napędem). No i te szkolne hafty - a uczyliśmy się różnych ściegów - to była zmora. Ale mam gdzieś jeszcze pokazową serwetkę z wzorami ściegów, oj chyba jej poszukam jutro. Z czasem haftowanie zaczęło mi się podobać, cierpliwości nieco przybyło, ale nie powstały żadne wiekopomne dzieła.



No i do czego można używać takiej mikroskopijnej serweteczki? Z "obowiązkowym" wystrzępionym ozdobnym brzegiem :)

Dopiero po maturze zaadaptowałam dwie białe koszulki od WF-u na bluzeczki (wtedy nie można było dostać normalnych, kolorowych T-shirtów, dopiero przebijała się p. Hoff ze swoją kolekcją) haftując na jednej prześlicznego motyla, a na drugiej moje imię w ulubionej wersji. Obie koszulki-bluzeczki dokonały żywota chyba już po naszym ślubie i nie mogę odżałować że nie zostawiłam sobie przynajmniej tego fragmentu z motylkiem na pamiątkę. Ta mniej ozdobna oczywiście jest na jakimś zdjęciu ;].

Idea systematycznego wypełniania płaszczyzny kolorem zaczęła mi się z czasem podobać. Tylko jakoś strasznie mi się to wydawało pracochłonne i czasochłonne. Jednak przed urodzeniem najstarszej córki zrobiłam dwie nietypowe granatowe serwetki. Doskonale widać w nich mój brak cierpliwości, bo początkowy ambitny plan wypełnienia rogów skończył się na wersji dość oszczędnej. Ale za to serwetek długo używaliśmy, aż jedna brzydko pochlapała się stearyną. Na drugiej znalazłam dziurkę na środku ;].
Serwetki są kwadratowe, bok ma długość ok. 30 cm i dobrze spełniały rolę ozdobnika na środku stołu albo podkładki pod świecę (stąd ta stearyna).
Na jednej z tych serwetek jeden narożnik wygląda tak:


a trzy pozostałe tak:

Na drugiej mamy dwa takie przeciwległe narożniki:

a dwa pozostałe są takie:

To zróżnicowanie wynika właśnie z braku cierpliwości i pragnienia szybkiego oglądania efektu... A serwetki uszyłam z resztek po naszych ówczesnych zasłonkach kuchennych :). Takie ciemnogranatowe były, teraz już są sprane.

A potem haftowanie przydawało się na przykład do zamaskowania niespieralnych plamek na dżinsowej sukience, którą po kolei nosiły moje córki. Sukieneczka była super, a plamki przemieniły się w słodkie (i niesymetryczne) kwiatki. 
To wszystko było jednak - jak się okazało - preludium do prawdziwej pasji. Niespodziewanej :) Babcia by się cieszyła...


czwartek, 24 stycznia 2013

Fioletowo

To była jedyna zakładka, którą udało mi się zrobić w Krościenku latem 2010 r. Na specjalne zamówienie, dla miłośnika koloru fioletowego (jak widać). Ja też lubię różne odmiany fioletu i lila, ale bez przesady. Stąd kolorystyka jest ciut przełamana, żeby nie było nudno.


Od kiedy zaczęłam tyle haftować, zaczynam rozumieć, dlaczego w dawnych czasach kobiety zawsze miały ręce zajęte jakąś robótką (o ile nie zajmowały się jakąś robotą :) ). Toż siedzenie i gadanie z pustymi rękami wydaje się stratą czasu, bo przecież przy rozmowie czy oglądaniu filmu tyle można jeszcze zrobić! Naprawdę noszenie wszędzie ze sobą koszyka z robótką zaczęło mi się wydawać rzeczą naturalną i pożądaną. Tylko nie mam koszyka na robótki...



To zdjęcie z października 2010 r. Mam nadzieję, że widać pewien rozwój koncepcji. Zupełnie nie pamiętam dokąd (do kogo) te zakładki zawędrowały, ale komuś musiały się spodobać. Manufaktura ruszyła, choć nie do końca systematycznie.



Ten zestaw jest chyba ładniejszy, choć jest tu jednocześnie chyba najbrzydasza z moich zakładek - ta fioletowa z niebieskim prostokątem. Jakaś taka smutna wyszła i dłuuugo ją miałam, zawsze wybierano inne. Aż wreszcie i ona do kogoś powędrowała (tak, wiem do kogo) - kiedy nie było innych zakładek obok dla porównania prezentowała się całkiem nieźle. Taką mam przynajmniej nadzieję.

środa, 23 stycznia 2013

Dalej

Pewnie wszystkie kolejne wpisy mogłyby mieć taki tytuł...
2009 rok był szczególny - każde święta kończyły się w szpitalu. I właśnie w szpitalu, w którym w Boże Narodzenie, w pierwsze święto wylądował nasz syn kończyłam któreś z tych zielonych zakładek.



Teraz zastanawiam się czemu te "ogonki" robiłam takie cieniutkie. Niemniej wymyślanie innego wzorku niż rybka sprawiało mi dużo radości. Pamiętam, że te kwiatki rozrysowywałam sobie najpierw na papierze. Po tych zielonych zakładkach powstały jeszcze dwie mniejsze w odcieniach złocistego beżu - do tej pory żałuję, że ich nie sfotografowałam.

Na kolejnym zdjęciu są pewne powtórzenia, ale są i nowe elementy. Bardzo mile wspominam haftowanie zakładki drugiej od góry. Nie wiem na ile widać na niej morską inspirację - w grudniu mój mąż leciał na kilka dni do Barcelony, a pod koniec lata byliśmy tam całą rodziną (tamten wyjazd funkcjonuje u nas we wspomnieniach jako "wyprawa szaleńców"). No i w grudniu ciągnęło mnie nad morze...


Ostatnio stwierdziłam, że warto znowu sięgnąć po morskie klimaty. Tylko najpierw musiałabym odświeżyć zapasy muliny...

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Początki

Przygoda z zakładkami zaczęła się w 2009 r. W Krościenku nad Dunajcem. Zobaczyłam jak pewna dziewczyna wyszywa pracowicie zakładkę z podobizną Prosiaczka (tego z wersji Disneya niestety). To było moje pierwsze spotkanie z kanwą z plastiku. Wcześniej oczywiście znałam kanwę lnianą i nawet coś tam na niej parę razy na niej wyhaftowałam - to już jako dorosła osoba, w mojej rodzinie była bogata tradycja haftowania ale kanwa była zupełnie nieobecna. Ta plastikowa jednak wydała mi się interesującym materiałem, można ją było kupić, zapasy muliny w domu jakieś były, no i ruszyła produkcja rękodzieła w wersji autorskiej :). Pierwszą nieśmiałą próbę otrzymała Magda, która tworzy bajeczne rzeczy. Oczywiście nie mam zdjęcia tej zakładki (jak i wielu innych), ale tak to się właśnie zaczęło.No i tak jakoś wyszło, że robienie zakładek okazuje się wielka frajdą, a może jeszcze większą ich rozdawanie. :)
Poniżej zamieszczam pierwsze zdjęcie zakładek - trochę trwało zanim dotarło do mnie, że warto je uwieczniać na pamiątkę...


Jak zapewne widać, pierwsze powstające zakładki były przeznaczone głównie do Biblii, stąd motyw rybki i napisu. Ta czerwona, w lewym górnym rogu, chyba druga z wyhaftowanych przeze mnie, służyła mi bardzo długo, ale w końcu rok temu pojechała do Ameryki, bo żadnej innej nie miałam pod ręką, a chciałam dać coś na pamiątkę pewnej osobie... Filetową z rybką do tej pory używa mój syn, a trójkolorowa w kratki i paski powstała na specjalne zamówienie jednej z córek :)

No to zaczynamy

Szaleństwo. Powstał blog. :) Jednak nie chodzi mi o zapis codzienności. Ma to być miejsce, w którym będę mogła pokazać zainteresowanym dzieło moich rąk (mówiąc nieco pompatyczne), głównie moje zakładki. Może z jakimś drobnym komentarzem. A co dalej zobaczymy.