czwartek, 31 października 2013

Świąteczne losowanie

Trochę mam obaw. Ale... kto nie ryzykuje...
.

Myśl ta rodziła się dziś w ciągu zabieganego dnia. Myślałam "za późno", "kto by tam chciał"...
Ale jednak odważam się.
O "losowaniu błogosławieństw" napisałam w poprzednim wpisie.
Może Czytelnicy tego bloga zechcą podjąć takie wyzwanie?
Przyjąć jedno z ośmiu błogosławieństw jako wskazówkę do pracy nad sobą czy nad relacjami z innymi na cały rok?

Na wszelki wypadek zaznaczam, że absolutnie nie chodzi o wróżbę!

Sama jestem ciekawa czy są odważni :)
Myślę, że sam tekst jest na tyle uniwersalny również w wymiarze czysto ludzkim, że to losowanie nie musi ograniczać się do osób uznających się za chrześcijan.
Można zaprosić do losowania innych.


Technicznie wyobrażam to sobie w taki sposób: ja przypisuję do każdego błogosławieństwa jakiś numer. Uczestnicy losowania piszą wybrany numer (od 1 do 8) w komentarzu (dla siebie, kogoś z rodziny...). Można podać maila, jeśli nie jest widoczny w profilu. Ja na maila wysyłam tekst wybranego błogosławieństwa.
Potem, jeśli ktoś zechce, może podzielić się jakąś refleksją - ale nie musi (bo nie chodzi o nabijanie na siłę komentarzy!)
No to zapraszam odważnych.
Spokojnie czekam do niedzieli wieczór :)

Aha - losujemy jedno błogosławieństwo. Czyli ja na przykład już bym tutaj nie pisała numerka (gdybym nie organizowałą całości), bo będę uczestniczyć w losowaniu rodzinnym.

edit 1 XI - miałam to dołaczyć wczoraj, ale zapomniałam...



środa, 30 października 2013

Świątecznie niebieska

                                                               Lubię uroczystość Wszystkich Świętych.

Wiem, że dla osób przeżywających obecnie żałobę wyznanie takie może być szokujące czy nawet gorszące, bo jakoś w potocznym spojrzeniu ten dzień zlał się z Dniem Zadusznym w tzw. "Święto Zmarłych". Z góry więc przepraszam, bo nie zamierzam nikogo urazić.

Lubię uroczystość Wszystkich Świętych chyba najpierw dlatego, że był to przez całe moje dzieciństwo dzień niezwykły, naznaczony oczywiście pewnym pośpiechem i trudem, ale niezwykły przez tradycję spotykania na cmentarzu całej szeroko rozumianej rodziny (mieszkającego w okolicy rodzeństwa rodziców z rodzinami, dalszych krewnych, bliskich znajomych rodziny...). Na grobie mojego Dziadka zapalaliśmy mnóstwo zniczy i świec, podobnie na sąsiednich grobach. Bukiety chryzantem, zapach topiącej się stearyny, złote liście prześwietlone słońcem lub podświetlone żywym ogniem (cmentarz jest w lesie, na górkach) i wspólna modlitwa (nieco więcej niż tradycyjny "wieczny odpoczynek"), czasem mróz, a nawet siąpiący deszcz, a potem wędrówka do mojej Mamy Chrzestnej na gorący barszcz (z czasem jedni samochodami, inni, młodsi, ciągle pieszo), czas na wspomnienia, czasem bardzo poważne rozmowy... Z pewnością trochę idealizuję, ale te wspomnienia, nawet gdy byłam okrutnie zmarznięta, są piękne. Dziś spora część tych, którzy się wówczas spotykali przebywa w lepszym świecie, a ja na ich groby niestety rzadko zaglądam z racji odległości i posiadania tu "własnego" miejsca, o które trzeba dbać. Brakuje mi spotkań na cmentarzu, ich niespiesznej, niezwykłej atmosfery i tej wspólnej modlitwy w szerszym gronie, ale tak widać musi być. Za to rodzi nam się własna tradycja rodzinnej pieszej wyprawy na odległy cmentarz (o ile pozwala pogoda), a spotkanie rodzinne przybiera nieco inną postać.

Pamiętam swoiste "odkrycie", że w liturgii 1 listopada jest uroczystością, podczas której wspominani są wszyscy święci. Czyli jest to dzień, w którym wszyscy mamy imieniny! Jestem wdzięczna rodzicom, że nie zaszczepili mi myślenia o śmierci jako o jakimś tabu, że to przerażająco trudne doświadczenie odchodzenia najbliższych przeżywane było i jest w duchu wiary w życie wieczne. Z nadzieją, że ci, którzy odeszli nie zginęli na wieki, ale dołączyli do grona świętych. 

Dociera do mnie ostatnimi czasy na nowo świadomość przemijania pokoleń. Pamiętam, że pierwszy raz uzmysłowiłam to sobie na chrzcinach jednej z córek, gdy najstarszy uczestnik był już starszy od nas tylko o jedno pokolenie. A teraz to już my powoli zaczynamy liczyć się do - może nie najstarszych na szczęście ;) - ale tych uważanych za starszych :).

No i tak jakoś w duchu (uczciwie przynaję, nie do końca świadomie w duchu) tych przemyśleń powstała kolejna zakładka. Po namyśle opatrzyłam ją cytatem, choć nie jest przeznaczona na razie dla nikogo konkretnego.


A dlaczego taki cytat? Dlatego, że podoba mi się pewien zwyczaj celebrowany w niektórych znanych mi domach,       a od bodajże dwóch lat i u nas. 
Zwyczaj losowania błogosławieństw

Zwyczaj losowania błogosławieństw zaistniał we wspólnocie Niepokalanej Matki Kościoła pod koniec lat siedemdziesiątych. Dzisiaj trudno ustalić, kto był autorem tego zwyczaju; nie był nim Sługa Boży ks. Franciszek, ale zawsze w losowaniu błogosławieństw uczestniczył.
Inspirację stanowił niewątpliwie liturgiczny obchód uroczystości Wszystkich Świętych i czytana w tym dniu ewangelia z Mt 5, 1-12a, w której przypomina się fragment Chrystusowego kazania na górze z proklama­cją ośmiu błogosławieństw. Wszyscy święci są właśnie tymi ludźmi, którzy dali przykład stosowania ich w codziennym postępowaniu. Sensem losowania błogosławieństw jest nakłonienie swego serca do szczególnego zastosowania tego jednego, wylosowanego błogosławieństwa we własnym życiu, do następnej uroczystości Wszystkich Świętych.
Losowanie można przeprowadzić w rodzinie, kręgu rodzin, grupie formacyjnej, a także i w innych środowiskach. Ważne jest, aby we wprowadzeniu do losowania ukazać cel – mianowicie przyjęcie w duchu wiary treści tego konkretnego błogosławieństwa jako szczególnego światła dla swojego życia na następny rok. Można też od razu po wylosowaniu błogosławieństwa podzielić się odkryciem treści w nim zawartej, jako konkretnej inspiracji do podjęcia „pracy nad sobą”.

PS. Gdyby ktoś miał ochotę na tę zakładkę czy na jakąś inną, to wystarczy napisać :))

poniedziałek, 28 października 2013

Abstrakcyjna

Odkrywam, że robienie zakładek na zamówienie jest pewnym wyzwaniem. Myśli się o konkretnej osobie, o której coś się wie i ta nawet "tylko" internetowa znajomość jakoś bardzo zobowiązuje. Moblilizuje do jeszcze większej dbałości o różne techniczne szczegóły (nie ukrywam, że kłuje czasem obawa typu "a jak wypadnę" - paskudna, niszcząca obawa, w gruncie rzeczy mająca za podłoże pychę). Ale mobilizuje też od pozytywnej strony, w końcu celem jest zrobienie komuś radości, miłej niespodzianki. Z takim założeniem haftowanie jest prawdziwą przyjemnością. I trzeba uważać by nie zjadło czasu, który należy poświęcać innym przyjemnościom i nieprzyjemnościom.

Prezentowana zakładka jest odpowiedzią na bardzo subtelnie wyrażoną prośbę czy pragnienie ze strony Pewnej Miłej Pani (to w sumie truizm, zwykłych i niemiłych osób nie zauważyłam w gościnie na tym blogu, każdy jest Niepowtarzalny, Jedyny i Niezwykły - howgh!). Zakładka jest jesienna, ale ożywczo jesienna, nie nostalgicznie, z motywem błękitu i odrobiny zieleni. Stwarza szerokie pole do interpretacji, poddawania się wyobraźni. Oczywiście to moja opinia. No i cytat pasujący moim zdaniem do Właścicielki. Podobnie jak w ogniście pomarańczowej miał wyglądać na napisany odręcznie flamastrem, tak jak się notuje ważne rzeczy gdzieś na kartce.


Jak widać, spodobały mi się podwójne (i nie tylko) ogonki. Może to będzie teraz  "znak firmowy"?

niedziela, 27 października 2013

O kokardkach okołomotoryzacyjnie

Już od dłuższego czasu zabieram się do kolejnego wpisu o znakach drogowych. Wiem, że ta dziwaczna pasja udziela się, więc jak ktoś nie chce, by mu się udzieliło, to chyba nie powinien czytać... Z bólem to mówię, bo lubię jak ktoś czyta to co napiszę... (o ile nie jest to pamiętnik).

Kokardki, kokardki... Wyszły z mody i to naprawdę szkoda. Mnie Mama zaplatała warkocze i wplatała w nie wstążki, aby nie używać gumek-recepturek (poza nimi były dostępne tylko gumy bieliźnine, ale tych używało się do skakania a nie wiązania warkoczy i końskich ogonów), no i wiązała kokardy. Z czasem zaczęłam używać wąskich aksamitek, ale pamiętam te piękne czerwone, granatowe i białe wstążki, które trzeba było prasować aby ładnie wyglądały (różowych, ani w innych typowych kolorach nie miałam i nie pamiętam czy bywały. Nie miałam też nigdy kokard tiulowych, choć kiedyś podobały mi się... czarne). Nie nosiłam jednak nigdy kucyka na czubku głowy z kokardą od całej głowy większą :) A teraz jakoś nie widze dziewczynek z kokardkami - kolorowe gumki i inne bajerki wyparły tę typowo dziewczęcą ozdobę. Ale nie na słowackich (i czeskich) znakach drogowych. Tam kokardki są na porządku dziennym! I to takie na czubku głowy!
O, proszę spojrzeć! I to JAKA kokarda (wiem, że nieostro, ale to podczas jazdy - i tak MN (Mąż Najdroższy) zwolnił nieco, wprawiony jest):


Zdjęcie wyżej to Słowacja. Niżej analogiczne zdjęcie z Czech. Zwróćcie przy tym uwagę na kształt czapeczki chłopca... i ta zawieszona dłoń... Urocze, prawda?



Ten podobny znak (SL) był już prezentowany na blogu i analizowany pod kątem wieku chłopca...


Kokardka jest nieco mniejsza, dziewczynka nie ma figlarnie zgiętej nóżki, a chłopiec nie dość, że ma wielki nos, to jeszcze wyraźnie chce dziewczynkę złapać... Ale ona nie ucieka przecież. A, dziewczynka też ma nosek :)

Tutaj natomiast kokardkę nosi dziewczynka wyraźnie starsza (co widac po stroju), odpowiedzialna, pomagająca osobom potrzebującym. Jak na stateczną osobę przystało kokardkę ma subtelną - ale ciągle na czubku głowy! A w sumie to mogłaby nosić warkocze, prawda?


Chyba zaczynam sie powtarzać, ale nie mogę nie pokazać jeszcze jednego małego trzpiota z ogromną kokardą... Popatrzcie na te tłuściutkie, szybko przebierajace nóżki i wyciągnięty paluszek pt. "tam chcie"


I figlarna dziewuszka z dziadkiem na spacerze (CZ). Kokardka jakaś taka wypośrodkowana...


Hm, a ta dziewczynka prowadzi dziadka w drugą stronę. Ciekawe czy się spotkają... Ale kokardę ma wyraźnie nierówno zawiązaną...


A na deser obrazek ze Szwajcarii. Z warkoczami! Nareszcie!




Jedyny warkocz (a może raczej kitkę) z kokardką w polskim wydaniu znalazłam na znakach informujacych o przejściach przed szkołą, takich na których osoba dorosła przeprowadza dzieci. No, jest kokardka tylko taka dziwna ta dziewczynka ...



Serdecznie dziękuję za miłą troskę o powiększanie moich nietypowych zbiorów i podzielenie się zdjęciami :)

piątek, 25 października 2013

Z mocą

Kolejne dostarczone (i to do rąk własnych! z buziakiem!) zamówienie.
Coś mi się kojarzyło, że kolor czerwony będzie mile widziany. Ale nie jest to taki "czerwony czerwony" tylko trochę złamany, no i nieco cieniowany. Plus barwy kontrastowe, mnie osobiście kojarzące się z jesiennymi brzozami. Tymi u nas. W górach brzozy zachwycały ognistą żółcią i złotem, u nas są bardziej stonowane, żółte złoto wymieszane z szarością i zielenią.
Zdjęcia nie oddają prawdy niestety. Na jasnym tle było robione wieczorem, dlatego jest troche niewyraźne. Z kolei to na ciemnym tle robione dziś rano też pozostawia wiele do życzenia. Trudno. Trzeba wierzyć mi na słowo, że zakładka jest (wedle mnie) równie optymistyczna jak zamieszczony na niej cytat :)




A poza zakładkami to rzeczywistość opisują najlepiej (na szczęście nie do konca dokladnie) dwa słowa: "nie ogarniam". Ale jesień ciepła i piękna (o czym zresztą wszyscy piszą). Ja jednak czekam aż mi zakwitną na parapecie żonkile i hiacynty (chyba to są hiacynty) które raczyły wypuścić zielone listki z cebulek. Kiedyś jesienią kwitły mi kaktusy, to w sumie dlaczego żonkile nie mogą?

niedziela, 20 października 2013

Taniec ogniście pomarańczowy

I jeszcze "lubię zapach pomarańczy". Kojarzycie te dwie piosenki (tę zacytowaną w tytule i tę drugą)?

Miało być w pomarańczach to i jest. Zadziwiające swoją drogą, ile odcieni pomarańczowych nici mam w pudełku :). Ale dodałam też "złota" i odrobinę takiego z pozoru nijakiego beżu (który dobrze komponuje się ze wszystkim i przybiera odpowiedni "posmak" zależnie od sąsiedztwa). Zdjęcia są dwa, bo zakładka wygląda inaczej w zależności od tła. Oświetlenie rzecz jasna też jest istotne. Mam więc nadzieję, że Bardzo Kochana Właścicielka będzie zadowolona przez długie lata.
Aha - starałam się tym razem pilnie nie tylko o odrobinę szaleństwa, ale i o symetrię (poza obrzeżeniem) i jest prawie idealnie. Prawie, bo w którymś momencie zapomniałam... ale dzięki temu wiedziałam gdzie góra a gdzie dół :).
No i cytat. Treść dostosowana do wyglądu całości albo też wzór dostosowany do treści :). Jak się okazało najlepszy z możliwych. Napis miał robić złudzenie narysowanego pisakiem. Oceńcie czy się choć trochę udało:



A ogonki są trzy tym razem, specjalnie i wyjątkowo.... Zawadiackie oczywiście.

Skądinąd ciekawe, że znam dwie Bardzo Miłe Panie przedkładające kolor pomarańczowy nad wszystkie inne i obie pochodzą z tego samego miasta... Genius loci?

PS. A Blogspot tym razem kłamie. Notka opublikowana została 24 października...

sobota, 19 października 2013

Dobrzy ludzie :)

cz. I
Dobrzy ludzie zasypali mnie muliną.
Nie. nie tylko w ostatnich dniach, proces był nieco dłuższy. Pierwsza była chyba moja Mama, z ulgą pozbywajaca sie z domu zbieranych latami w trudnych czasach nici do haftowania wraz z torebką-kuferkiem, w którym je przechowywała. Pamiętam, jak w latach 70. XX w. niektóre z tych motków przyjeżdżały aż z Rumunii (u nas nie można było ich dostać). Teściowa ofiarowała mi całą chyba mulinę jaka zostałą po jej Siostrze (Ciocia gdy była w lepszej formie lubiła haftować, od dobrych kilku lat było to już niemożliwe, a teraz już pewnie uśmiechnięta, od dwóch tygodni wyszywa serwetki w niebie). Niektóre nitki wiekowe, niektóre w zaskakujących kolorach (takiego różowego chyba sama bym nie kupiła, ale też z czasem wykorzystam). Dostałam urocze dwa (!) zestawy nici od eNNki w pewnym odstępie czasu. Solidne i obfite! Znowu pojawiły się kolory, których chyba sama bym nie doceniła w sklepie i okazały się bardzo urokliwe. Już pisałam o jednym z nich. Latem też dostałam zupełnie z zaskoczenia komplecik kolorów od bliskiej naszemu sercu K. i konsekwentnie zrobiłam z nich zakładkę nazwaną "Cztery odcienie". Ostatni tydzień przyniósł pęk (serio) absolutnie cudownych nici od KFA i przesyłkę-niespodziankę od Elżusi, która robi przepiękne rzeczy (wiem z autopsji, bo dostałam tzw. biscornu, czyli poduszeczkę do igieł). Ten ostatni prezent to cieniowane nici, a jeden motek jest tak urokliwy, że chyba zrobię zakładkę dla siebie, której nie oddam... (do tej pory wszystkie "absolutnie moje" kończyły w którymś momencie w innych rękach, bo tak wyszło).  :D
Trzeba więc głośno, niezależnie od podziękowań wyrażanych osobiście, powiedzieć DZIĘKUJĘ!





cz. II
Mała rzecz a cieszy :)
Tydzień temu, wczesnym popołudniem, na sali wykładowej, stwierdziłam z zaskoczeniem, że nie mam fleka przy jednym bucie. Niby drobiazg, ale: po pierwsze buty dopiero co były u szewca, po drugie byliśmy w Lewoczy - jak tu szukać szewca (jak jest szewc po słowacku?) i jak i gdzie tu kupować buty (drogie jak nie wiem co), po trzecie prognozy zapowiadały deszcz, zatem bałam się, że buty zniszczą mi się zanim dotrę w niedzielę (niestety w niedzielę) do jakiegoś polskiego sklepu (najbliższe centrum handlowe na trasie - w Rzeszowie). I wtedy przyszła myśl, że może ten flek (taki solidny, nie od szpilki na szczęście) jednak odpadł w samochodzie. Bingo! Lekko więc kuśtykając, żeby nie pozdzierać podeszwy, z kawałkiem gumy w ręce (ja) ruszyliśmy (oboje) na poszukiwanie kleju uniwersalnego. Najgorsze było to, że doskonale pamiętałam jak przed samym wyjazdem miałam w domu w ręce tubkę kleju i pojawiła się myśl czy go nie wrzucić do bagażu. Miałabym jak znalazł...Mądra Agaja po szkodzie... Klej, choć z pozoru łatwiejszy do znalezienia w obcym mieście niż szewc i sklep z butami w przystępnej cenie, okazał się nabytkiem niedostępnym, głównie chyba dlatego, że w Lewoczy sklepy zamykane są w sobotę o 12. I wtedy zobaczyłam ten dom:


Szerokie drzwi na dole były otwarte, wewnątrz sklep z pamiątkami i kwiaciarnia. W takim sklepie powinien być klej... niekoniecznie na sprzedaż. :) Panie ekspedientki z pełnym zrozumieniem przejęły się moim problemem. (Braki języka nadrobiłyśmy odwiecznym sposobem komunikacji... od czego są ręce?) Okazało się jednak, że przyniesionej z zaplecza buteleczki z klejem uniwersalnym nie da się tak szybko otworzyć... I wtedy stojąca obok klientka wydobyła z przepastnej torby klej "sekundkovy"... But trzyma się dobrze do dziś. A mnie zostało ciepłe wspomnienie o ludziach, którzy chcą pomóc...

O miłym panu z autoryzowanego serwisu we Wrocławiu (z tej samej wyprawy) napiszę może kiedy indziej. Wart jest uwiecznienia ze względu na niespotykany koszt diagnozy i naprawy auta...

Sporo czasu na opisanie drobiazgów. Ale takie drobiazgi są ważne i trzeba mówić o Dobrych Ludziach, którzy są wszędzie i zawsze chcą pomóc... O innych pisze się aż zbyt często...

Zastanawiam się czy od teraz klej szybkoschnący nie powinien być obowiązkowym elementem mojego bagażu :)

środa, 16 października 2013

Spiskojesiennie

Jak w tytule. A nawet można by rzec - złotospiskojesiennie.
Błyskawiczny przelot przez jesienny słowacki Spisz.
Perełki dwie - Lewocza i Spiski Zamek.
Podróż najpierw z półnożcy na południe, potem z zachodu na wschód.
Wrócę tam. Choc już wcześniej byłam. Nie da się inaczej. :)
















Na zdjęciu powyżej widać w oddali górujące nad Lewoczą sanktuarium maryjne. Poniżej zbliżenie.


A tu już coraz bliżej ogromny Spiski Zamek...








A to już nasz rodzimy, lubelski dąb :)


PS. Okazało sie, że mój słowacki w wersji pisemnej jest całkiem dobry, hej. Tylko dwie literki mi poprawiono, hej. Dumna jestem, hej. :)

wtorek, 15 października 2013

Niełatwa :)

No właśnie. Zasadniczo zgodna z zamówieniem i z obietnicą. Spodobała się niektórym domownikom. I całe szczęście, bo ja byłam pełna obaw czy to jest taka zakładka jaka być powinna. I tak patrzyłam i patrzyłam... Lubię takie odcienie purpury i fioletu. A na dokładkę tło (te najjaśniejsze partie) w sztucznym oświetleniu robi się jakby srebrzyste. Ale w naturalnym świetle za nic nie chce się przyzwoicie sfotografować, więc tylko Właścicielka potrafi ją ocenić odpowiednio. Z odrobiną niepokoju w sercu wysłałam ;)


Tak króciutko, bo jednak podróżowanie jest męczące pomimo uroczych chwil...

czwartek, 10 października 2013

Za miedzą

Za miedzą to tak naprawdę będziemy dopiero jutro wieczorem, po całym prawie dniu jazdy, jako że chodzi o miedzę południową, a do tej od nas daleko. Niemniej od wczorajszego wieczoru zmagam się z sąsiedzkim językiem usiłując przelać na slajdy parę ważnych sformułowań, aby to czym mamy się podzielić było łatwiejsze w odbiorze. Zdań tych jest niewiele (w końcu na slajdach są hasła i obrazki a resztą zajmie się tłumacz), ale praca to dość mozolna, no bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie poprzestanie na propozycjach googlowego przekładu i każdą z nich trzeba cierpliwie sprawdzać. Ostateczną korektę i tak na szczęście będziemy robić na miejscu. Na razie doszłam do tego, że umiałam samodzielnie poprawić p.t. translatora i poczułam się mądrzejsza a nawet troche dumna :)

Jedna z ostatnich fraz ubawiła nas jednak nieziemsko. Odpowiedź googlowa brzmiała "sexuálne gule". W pierwszym momencie zgłupiałam (skąd on tak?) a potem zaraz przypomniałam sobie, że kula to inaczej sfera... (mówić będziemy generalnie o miłości małżeńskiej, na wszelki wypadek wyjaśniam). A już można by było tę maszynę posądzić o sugerowanie jakiejś guli w gardle...


No cóż, polecamy się pamięci, ruszamy na południe, wracać będziemy ze wschodu....  już za parę dni, za dni parę.

PS. Wiedziałam, że październik będzie - powiedzmy - intensywny. Ale że aż tak? I przyszłość nie zapowiada się wiele lepiej.
A poprzedni post przebił ilością wyświetleń wszystkie pozostałe (i zdecydowanie bardziej treściwe). Czyżbym trafiła w dobry tytuł?