wtorek, 31 grudnia 2013

Makowo

Makowo czyli świątecznie, noworocznie i karnawałowo.

Zawsze mnie trochę dziwiła całoroczna dostępność makowców w cukierniach - mak kojarzył mi się właśnie tak jak w pierwszym zdaniu tego wpisu. Postanowiłam w ramach poświątecznego i sylwestrowo-noworocznego prezentu zapisać tu przepis na nasz tradycyjny rodzinny wigilijny deser - krem makowy. I proszę nie narzekać, że bomba kaloryczna - raz w roku można poszaleć :). Ja czasem robię też ten krem na Nowy Rok/Sylwestra, czyli czasem szaleję nawet dwa razy w roku. :P

W ramach wstępu - Wigilie (czyli wieczerze wigilijne) były u nas w rodzinie bardzo ludne (często ponad 20 osób, przygarniani byli goście zjeżdżający do stałych uczestników... ciasno było nawet w trzypokojowym  mieszkaniu w starej kamienicy, wszak gości nie da się układać piętrowo), organizowane zbiorowo, choć udział części członków rodziny "ograniczał" się do organizowania produktów (te ryby sprowadzane z odległych jezior...) bądź kwestii finansowych. Motorem działania i głównym wykonawcą była moja Mama Chrzestna - a zaczynała przygotowania już 2 grudnia. Skąd wiem? Stąd, że udało się Ją namówić na spisanie przepisów dla potomnych z konkretnymi praktycznymi wskazówkami (na szczęście, bo już od ponad 11 lat nie żyje). Zeszyt, w którym pisała został zeskanowany, a ja pieczołowicie przechowuję oprawiony wydruk. Wykonanie potraw budzących swego czasu podziw i oszołomienie okazuje się nieprzesadnie trudne, zaś posiadanie zamrażalnika pozwalało nie zwariować w przedświątecznym tygodniu. Nie urządzałam jeszcze samodzielnie wigilii na taką gromadę, ale nie mam wątpliwości, że zaczynając odpowiednio wcześnie zdołałabym to zrobić koncertowo :). Z takim przewodnikiem...

No ale wracamy do naszych baranów czyli kremu makowego. Z wieczerzy wigilijnej uwielbiam szczególnie dwa dania: barszcz z pasztecikami - te paszteciki w zasadzie mi wystarczą, cała reszta potraw już nie jest konieczna, oraz krem makowy. U nas bowiem był zawsze deser podwójny: kompot z suszonych owoców (mieszanych, nigdy same śliwki) i krem. Ciasta (makowce, piernik i tort makowy) serwowano do kawy już po pierwszej kolędzie i po prezentach. Młodzież w tym czasie też kolegialnie zmywała.

Krem makowy wygląda tak:


Proporcje na jedną porcję:

→ 1 szklanka maku
→ 1 szklanka cukru (może być ciut mniej)
→ 250 g śmietany kremówki (wystarczy 30%, może być 36%)
→ bakalie wedle uznania: posiekane orzechy laskowe i włoskie, migdały, rodzynki w całości, skórka pomarańczowa, pokrojone drobno suszone śliwki i morele... etc. - generalnie orzechy i migdały w sumie wystarczą
→ skórka otarta z jednej sparzonej cytryny
→ 5-6 łyżeczek żelatyny

Jeżeli nie dysponujemy gotowym mielonym makiem, to mak należy sparzyć i zmielić w maszynce (raz lub nawet 2 razy). Ja używam gotowego maku mielonego (bez żadnych przypraw!!!), którego nie parzę. Mak i cukier wsypujemy do miski. Schłodzoną śmietankę ubijamy na (bardzo) sztywno i dodajemy do maku z cukrem. Mieszamy dokładnie. Dodajemy bakalie, zachowując co nieco na dekorację. Na koniec rozpuszczamy żelatynę najpierw w odrobinie zimnej wody, potem dolewamy gorącej (do pół szklanki) i kiedy zupełnie się rozpuści ostrożnie dodajemy do kremu cały czas mieszając, aby nie powstały gluty. Przekładamy do "wyjściowej" miski, dekorujemy i umieszczamy (przykrytą) miskę w lodówce lub na balkonie, jeśli nie ma mrozu. Podajemy nie bezpośrednio z lodówki (bo wtedy jest zbyt sztywny). Bardzo słodkie, lepiej więc na początek nałożyć sobie mniej i potem dobierać niż nałożyć za dużo (wówczas grozi nam, że nie spróbujemy żadnych innych słodkości). Na dużą liczbę gości (> 13 osób) robię podwójną porcję.
Można przygotować dzień przed Wigilią. Ja zwykle robię w Wigilię rano. Albo w Sylwestra rano.

Prościutkie, prawda? Mnie ta prostota zakoczyła.
Pychota.
Tu w skromnych dekoracjach.



Nie wykształcono we mnie poczucia jakiejś szczególnej magii czy wartości przejścia z roku w rok. O postanowieniach noworocznych (nie robię) pierwszy raz w życiu usłyszałam na lekcjach angielskiego przygotowujących do egzaminu do liceum :)). Cenię jednak każdą możliwość dobrego spędzenia tego czasu w miłym gronie :). A nawet na tańcach :). Nawet pomimo tkwienia aktualnie w lekturze Koheleta (no wiecie, "marność nad marnościami... itd.").

A na Nowy Rok życzę Wam z serca wszelkiego dobra :)) W Was i wokół Was. Wedle potrzeb i marzeń.
I odwagi do mierzenia się z upływem czasu.... Zwycięskiego!



poniedziałek, 30 grudnia 2013

Soczyste pomarańcze

Lubię pomarańcze.


Niestety pamiętam jak ich nie było w ogóle i potem nie było zasadniczo, bo były dostępne jedynie w wybranych miejscach za spore pieniądze (takie zawoalowane westchnięcie nad mym sędziwym wiekiem :P) - kiedyś w prezencie imieninowym zanieśliśmy koleżance jedną czy dwie pomarańcze i było to COŚ. Pamiętam też jak w połowie lat 80. w ramach upominków przywiozłam rodzinie zza morza (Bałtyckiego) wielką siatę egzotycznych owoców... (Szał był. I kiwi jedliśmy wtedy po raz pierwszy...)  A teraz mamy skolko ugodno i wybieramy te słodsze i ładniejsze...

Pomarańcze to też dla mnie zapach Świąt Bożego Narodzenia i ich oktawy - te nabijane goździkami, czasem układanymi w wymyślne wzorki to już zwyczaj czasów kapitalizmu, nieznany w moim domu rodzinnym a pielęgnowany u nas "na swoim".


No i tak w ramach przygotowań do tegorocznych świąt powstała szybka zawieszka w kolorystyce dopasowanej zarówno do moich owocowych pasji, jak i preferencji kolorystycznych Pewnej Pani. Chronologicznie ze dwa dni wcześniejsza niż dojrzałe maliny (które już znalazły właściciela). Efekt przedstawiam do oceny w formie nieco chyba jednak nieostrej i niepełnej kolorystycznie.



A za oknem mam pomarańczowo ognistą kulę słońca :))) Chrześniaczka, która przyjechała, aby uzupełnić nam liczbę dziewczynek na stanie uznała, że jest u nas tak samo jak latem - tylko ludzie w kurtkach chodzą Musiałam jednak wskazać brak liści na drzewach (igły na szczęście są)... Aż tak dobrze to u nas nie jest...

PS. Oglądałam zdjęcia z Tatr po ostatnim halnym. Serce boli. A liściaste drzewa w wielu miejscach oparły się nawałnicy... Świerki padły. Na Słowacji wciąż jeszcze widać skutki halnego z początku naszego wieku. Ile lat kikuty drzew i puste połacie lasu będą straszyć u nas?

sobota, 28 grudnia 2013

Nadmorsko

Teraz się udało!
To znaczy ściśle rzecz biorąc, nie teraz, tylko tydzień temu, w ostatni adwentowy weekend nadrobiliśmy nieudaną podróż z początku grudnia.
Takie małe szaleństwo. Kiedy większość ludzi oddawała się orgii zakupów i sprzątania, my pławiliśmy się w rodzinnym cieple i wypoczywaliśmy. Wypoczynkiem jest już sam wyjazd z domu i przestawienie się na inny, spokojny upływ czasu. Nie bez znaczenia jest fakt, że byliśmy naprawdę niecierpliwie oczekiwani a nawet wyczekiwani. Jakoś tej jesieni dopadło mnie intensywne myślenie o przemijalności i tym bardziej cieszę się każdym spotkaniem, rozmową, ciepłem... Bo nie wiem ile jeszcze takich spotkań... Wszak lat wszystkim przybywa i po prostu pewne rzeczy są nieuniknione. Nie ma w tym mim myśleniu katastrofizmu, jest za to głębsze smakowanie życia i smakowanie spotkań, cieszenie się nimi. Tak, żeby w sercu było jak najwięcej ciepła. Taka nieco inna perspektywa owocuje pogodą ducha. Dorastam? :P

W sobotę zrobiłam sobie (nam!) prezent. Na targowisku, które znam od urodzenia (jego, nie mojego, pamiętam jak go nie było!) kupiłam komplet filiżanek. Urzekła mnie ich prostota i elegancja.... i cena (filiżanka 5 zł, talerzyk 3 zł). Zamiast "kupiłam" należałoby powiedzieć "upolowałam" (upolowałyśmy obie z Mamą), gdyż komplet trzeba było uzbierać po trzech wielkich stołach, spośród wielu innych mniej i bardziej urokliwych rzeczy (ten śliczny fajansowy dzbanek do kawy na szczęście był w czerwieni a nie w błękicie... a ten w błękicie miał posklejany dzióbek), starszych i nowszych. Filiżanki są cienkie, niezmywarkowe, może nie jakieś super-hiper zabytkowe, ale cieszą :) Kawa i herbata smakują z nich wybornie. A dodatkowym smaczkiem jest wspomienie innej, wcale nie ładniejszej, filiżanki ze spodeczkiem (jednej!) za "jedyne" 50 zł zauważonej przelotem w galerii handlowej. Ja kupiłam tych swoich sześć....


W niedzielę zaś udało nam się zrobić to, czego mi od 25 lat (i sześciu miesięcy) brakuje w mieście będącym rodzinnym miastem moich dzieci - poszliśmy na spacer na plażę. Mało ludzi, niewiele wiatru, brak słońca, chmury, mewy (ze cztery gatunki), wrony, kaczki, potem wśród drzew dzięcioł, wiewiórka...
Okazało się, że niektórzy w zapale uwieczniania uroków morza nie trzymają poziomu....






Za oknem mam teraz podobną kolorystykę. Z odrobiną złota i różowości na horyzoncie...

A jutro bardzo rodzinna niedziela. Świętorodzinna...


Mądrej radości zatem życzę. I ciepła w sercu. :)

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Przyjmijcie, proszę...

...życzenia.

Wszystkim, którzy tu zaglądają chciałabym życzyć na te Święta doświadczenia Miłości.
Sięgającej do samego dna serca.
Przemieniającej.
Odnawiającej.
Dodającej siły.
Takiej, że nie sposób się nią nie dzielić.
Więc jeszcze życzę - odwagi dzielenia się miłością.



czwartek, 19 grudnia 2013

Historia pewnej torebki

A lato było piękne tego roku...

Na straganach, w witrynach sklepów, na ramionach spacerujących kobiet wisiały urokliwe filcowe torby, torebki i torebusie. W kolorach rozmaitych, choć zdecydowanie przeważały szarości - wiadomo, filc, a filc to wełna, a prawdziwa wełna od prawdziwych owiec to jest szara, biała(wa) lub czarna. Owszem, na straganach mnóstwo błękitnych (jak krew) i wściekle zielonych owieczek też się znajdzie, ale jednak te naj-najprawdziwsze, chodzące na własnych nogach, to zielone ani niebieskie nie są (choć zieleninę jedzą). W górach bywam od....* lat, to wiem. Słowo.

Torby, torebki i torebusie wisiały więc sobie w rozmaitych miejscach i kusiły, kusiły, kusiły... A ona zerkała, spoglądała, oglądała, wzdychała (nawet raz czy drugi wymownie)... i nieodmiennie włączała jej się opcja "jesteśmy rozsądni" bądź "powiedzmy sobie szczerze, ta torebka, którą masz na ramieniu prezentuje się bardzo dobrze". Pomocne bardzo były wiszące przy torebkach białe karteczki z wypisanymi cyferkami. Takie cyferki, to niby nic, a opcję rozsądku wzmacniają, że hej.
Po lecie nastąpiła jesień, po jesieni "takie nie wiadomo co", a w trakcie tej dziwnej pory roku (szarugi jesienne - tak mówiła pani w podstawówce) Za-Anki-Wrocławianki-Drzwiami pojawił się KONKURS. Z nagrodą!

Zgłosiła się, a jakże. Świadoma, że przez całe życie (no, może z maleńkimi wyjątkami) wyraźnie sprawdzała na sobie prawdziwość zasady "nie narabotajesz, nie nakuszajesz" (grażdankę sobie podarujemy). Nawet napisała to w komentarzu. Choć łapanie licznika to teoretycznie nie problem: Prt Sc, wklej, zapisz - bagatela. Ale nie na TAKIM blogu. Tak intensywnie odwiedzanym, obserwowanym, lubianym.... Tu tempo wzrostu licznika jest oszałamiające. Konkurs wciąga. Sprawdzała - i to częściej niż raz dziennie. Dało się przewidzieć kiedy TA liczba padnie. I stwierdziła, że dokładnie wtedy, kiedy ona będzie w podróży. Oczywiście trafiła idealnie.  Nawet jeśli wcześniej miała nadzieję, że może jednak się uda, to już było wiadomo, że nie. Rano jeszcze, przed wyjazdem, zażartowała sobie z Takiej Jednej, która z niezachwianą pewnością twierdziła, że wygraną ma w kieszeni (No bo ona wiedziała, że i tak sama nie wygra...)

Podróż udała się w sposób nieoczekiwany. Mogła więc szybko sprawdzić wygraną - i okazało się, że to właśnie Taka Jedna. Ta sama, która z góry stwierdziłą, że wygrana jest jej. Grunt to pewność siebie... :)

I wtedy zaczęła czytać uroczyste ogłoszenie wyników - i - i - i ją zatkało. Dokumentnie.
Nie każdy tak potrafi dzielić się (ba, oddać!) wygraną!
A dziś wczesnym popołudniem dotarła pani listonosz z przesyłką :)

ALUCHO, ANKO, DZIĘKUJĘ!

Za pokazanie w praktyce co znaczy radość dawania!

I jeszcze prezentacja mojego pierwszego tegorocznego prezentu gwiazdkowego.






Jak od Ali i Anki, to nie mogło być bez kotów... (mam ich więcej, moje nie grandzą...)


_________________________
* Nie, nie będę Was straszyć...



środa, 18 grudnia 2013

Dojrzałe maliny

Takie ciemne i soczyste... Mniam...

Drobiazg naprawdę. Lubię takie mini-formy, choć rzadko je robię. Ale nadają się na przerywnik, coś, co trzeba albo chce się mieć gotowe szybko. Tak więc w przelocie pokazuję kolejną małą zawieszkę. Do torebki, klucza czy plecaka. Bezpańską na razie, więc chwilę będę się cieszyć oglądaniem - ostatnio wszystkie moje zakładki itp. błyskawicznie opuszczają mój dom... (co oczywiście jest ogromną radością!)



wtorek, 17 grudnia 2013

Artystyczna

To było kolejne wyzwanie! Niebagatelne.
Jest taki jeden (z wielu) sławny malarz. Charakterystyczne obrazy. Znane nazwisko. Może nie każdemu się podoba (de gustibus etc.) ale mnie akurat tak, co ułatwiło sprawę. (Zaznaczam, że nie jestem żadną wielką znawczynią malarstwa). No i zamówienie było precyzyjne dość, odnoszące się nawet do konkretnego obrazu.

I nie, nie zrobiłam kopii. Na upartego może by się dało, w końcu są programy przetwarzające obraz na wzór do haftu, dobierające nawet numery nici. No ale przy kanwie z plastiku i wielkości zakładek sprawa już nie taka prosta. Ale kolory obrazu prześliczne. Lubię takie barwy...

Powstała więc zakładka "na motywach". Nawiązująca. Sugerująca. Podpowiadająca.
I tu czas na pytanie: Czy ktoś wie, o jakiego artystę chodzi? Czy ktoś skojarzy? (Czy mówiłam, żeby nie czytać podpowiedzi?)

Zdjęcia dwa, jedno z lampą, drugie bez lampy, każde podkreśla inne walory tego, co i tak najładniejsze jest oglądane bezpośrednio. :)


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Tempo

Większość ludzi na to narzeka. Upływ czasu. Im człowiek starszy, tym to jest bardziej dotkliwe. I boleśnie zaskakujące, choć niby przecież człowiek o tym wie...
Tak więc kończy się właśnie już trzecia niedziela Adwentu.




Ta niedziela szczególnie przypominająca o radości oczekiwania.
A - w nieco innym kontekście - o pracy nad szukaniem i dostrzeganiem radości w życiu.
Mój dzisiejszy dzień przyniósł radość spotkania świetnych ludzi, których wciąż poznajemy i którymi się zachwycam. Bo są piękni. Tak po prostu, Tym najpiękniejszym pięknem - wewnętrznym, otwartym na Miłość.

Gdyby ktoś nie miał jeszcze pomysłu na jakiś drobny prezent albo po prostu chciał zobaczyć coś fajnego, zapraszam do Bożej Krówki. Bardzo mężnej Bożej Krówki, przed którą jest teraz długa, niełatwa (wściekle trudna, powiedzmy szczerze) droga. Jakby ktoś mógł też czasem wspomnieć ją w modlitwie... A zdjęcia pooglądajcie dokładnie - warto :)

Chciałabym też zaprosić serdecznie do odwiedzenia Joanny, która robi prawdziwe cudeńka. Bardzo mnie wzruszyła prezentem. Jej kartki są absolutnie prześliczne.



A moje różne rzeczy się wymyślają i powoli krzyżykują - powoli, bo absorbowały mnie i nadal będą absorbować różne inne sprawy. Czasem też trzeba poczekać na pocztę... Mimochodem, po kawałeczku zrobiła się jednak opaska w komplecie do szalika ;)


I jeszcze powstało troszkę kartek świątecznych, ale przy kartkach Joanny nie śmiem ich pokazać, bo to zupełnie inna półka. Za to jakąś zakładkę powinnam wkrótce tu zaprezentować :)

Poza tym pilnie poszukuję krasnoludków do lukrowania pierników. Dużej ilości. I krasnoludków, i pierników. Znacie jakieś? (krasnoludki, nie pierniki, pierniki mam własne)  :)


wtorek, 10 grudnia 2013

Mięciutko

Pozazdrościłam Kamzikowi Średniemu robótki. Zachwyciłam się włóczkami w pasmanterii (i ich cenami też). I tak oto powstało coś miłego i pożytecznego. Nieskomplikowane. Zapewne nie idealne. Ale już sprawdzone - działa jak trzeba! MN uznał, że mogę nawet na bazar iść sprzedawać takie rzeczy (!?). Czyli teoretycznie jest szansa dorobić na starość :P.


sobota, 7 grudnia 2013

In two minutes

Jakoś tak warto (i wypada) zaakcentować adwent. :) Już druga niedziela przed nami. Lubię ten czas, choć często za szybko ucieka...
Ot, ciekawostka. Filmik oglądamy tak do 1:55, potem już jest reklama.

Pani, która podzieliła sie tym filmem sama zaznacza, że w sumie niewłaściwie użyty jest kolor "pink" - powinno być "rose" i ewentualnie "purple" wypadałoby zamienić na "violet". Tyle, że amerykańskie dzieci (jak ktoś inny wskazał) bardziej zrozumieją pink i purple :))) Ale to drobiazgi (lubię takie tam rozważanka językowe)  :)



piątek, 6 grudnia 2013

Ksawery nie puścił

Plany były niespecjalnie ambitne. Ot, teraz właśnie już mieliśmy się z MN pławić w rozkoszach pobytu na łonie daleko mieszkającej acz najbliższej (i stęsknionej) rodziny. Rano telefony nieco zaniepokojone po kolei od obu Mam zwanych też Babciami - "a może nie jedźcie"... No ale pogoda całkiem całkiem, wyjście z domu o zaplanowanym czasie... Pojechaliśmy. I było naprawdę fajnie... do czasu.
Miłośnicy górskich wędrówek znają takie stwierdzenie, że "góry nie puściły". Zdarzyło mi się kilkakrotnie wracać z tatrzańskiej wędrówki bez osiągnięcia zamierzonego celu - załamanie pogody, skrajnie trudne warunki jak na możliwości grupy, uruchamia się tryb "rozsądek każde szybko stąd znikać"... Tym razem trafiło nas kilkadziesiąt kilometrów na północny wschód od domu. ABS włączył się już na pierwszym zaśnieżonym (bo nie stąd ni zowąd sypnęło śnieżycą) rondzie - w sumie normalka. Jedziemy. Po dwudziestu kilometrach przejechanych czterdziestką za wielkim TIRem (dobrze, że jechał, przynajmniej nie jechaliśmy po dziewiczym śniegu jak ci z naprzeciwka) stanęliśmy na amen w małym miasteczku, na jednokierunkowej ulicy (tak, główna droga tamtędy prowadzi). Przed nami auta, za nami auta, po bokach domy, sypie śnieg. Nie ma jak się ruszyć. Wizja kolejnych dwustu kilometrów z hakiem przejeżdżanych czterdziestką w sypiącym śniegu... Moment na ostateczną decyzję. Telefon w garść - nie dojedziemy jednak. Nie dziś. Coś się ruszyło, udało się umknąć w bok z tej jednokierunkowej na drugą jednokierunkową, prowadzącą z powrotem (przy skręcaniu widać było z przodu na "naszej" trasie niekończącą się kolumnę samochodów). Powoli, po bielusieńkim śniegu, odwrót... Okazało się, że za nami wyrósł już ogromny ogon - mijaliśmy auta ze współczuciem. Przy tym okazało się, że miałam rację podejrzewając, iż to, po czym wcześniej jechaliśmy, to jednak był lód.... Teraz jechało się już ciut szybciej. Nawet jakiś pług jechał... w przeciwną stronę. Widoczność nieco lepsza, można było podziwiać tańcujące po polach fale śniegogradu. Pogoda zmieniająca się jak w kalejdoskopie. Odłożyłam na kolana dziergany pracowicie szalik (tak, zatęskniłam za własnoręcznie zrobionym szalikiem, a w zasadzie skusiła mnie włóczka...)  i zaczęłam pstrykać zdjęcia. Walących w przednią szybę śnieżynek nie udało się uchwycić...
A blisko domu - inny świat. Tyle, że dujawica okrutna (okrutniejsza niż wcześniej), widziałam jak rzucało furgonetką po jezdni... Śnieg teraz przywędrował już co prawda, ale jednak zajęło mu to więcej czasu niż nam...
A Kamziki też zostały zmuszone do zmiany planów (śnieg, brak prądu) i wylądują na weekend bliżej domu, z o wiele lepszym dojazdem - co istotne, bo ich żaba nie ma ABSu...
Miłego oglądania zatem:






Ta czarna kropka to nie UFO, tylko coś na szybie :)) A to czarne w tle to nie zbocze góry, tylko chmury.




To szarobiałe nad polem powyżej to tańcujący śnieg, a za nim równie tańcujące szare chmurzyska.




Przyjrzałam się dokładniej, na tym zdjęciu wyżej (z torami po prawej) widać padający śnieg.







Kolory na zdjęciach w zasadzie autentyczne.
Jutro rano zamierzamy podjąć drugą próbę przejścia, tfu, przejechania trasy...

środa, 4 grudnia 2013

Pleć pleciugo

No to w sumie też jest rękodzieło. Dosłownie. Nic, tylko ręce działają (no, może i głowa...).
Więc tak dla odmiany prezentuję coś innego i nie są to znaki drogowe.

Jak się ma w domu dziewczynki a dziewczynki mają długie włosy i lubią ciekawie wyglądać, to jest to dla matki mobilizacja. Oczywiście jeśli dziewczynki cechują się wymaganą cierpliwością. W przypadku dziewczynek wyrośniętych bywa (czasem) o tę cierpliwość łatwiej niż w przypadku młodszych...
Zawsze lubiłam pleść dziewczynom warkocze w różnych wersjach. Nie wszystkie moje propozycje przypadały im do gustu, ale... generalnie raczej doceniały. I - najważniejsze - nie przechodzi im to z wiekiem. :)
Jakoś mi dzisiejsze zdjęcia pasują do daty :). Kamzik Średni, po powrocie do macierzystego umaszczenia jeszcze bardziej lubi ciekawe kompozycje. Ta na zdjęciach jest aktualna na dziś (co widać po nieco wysuniętych spinkach). Fryzurka nie jest może idealna, ale naprawdę twarzowa. Lubicie warkoczyki? Mnie Mama nigdy tak nie czesała - standardem był "warkocz podwinięty" czyli zawiniety do góry w precelek. Dwa gdy byłam młodsza, jeden gdy starsza, dopóki nie obciełam włosów w liceum. Na studiach po prostu splatałam warkocz, zawijałam i przypinałam w quasi-koczek.. Takie "koszyki" kojarzyły się moim Rodzicom, Ojcu zwłaszcza, z wojną. Przy wnuczkach chyba jakoś to już inaczej odbierał (?), a my tę fryzurkę nazywamy w domu "koroną" (ta jest dobierana z jednej strony, chyba bardziej widowiskowa niż dobierana z dwóch stron, którą też lubię)...




poniedziałek, 2 grudnia 2013

Na tle nieba

Tak było w zamówieniu. Pień brzozy na tle nieba....

Potem była pracująca intensywnie wyobraźnia.
Dobieranie kolorów.
Potem krzyżyk za krzyżykiem.
Kwiatki.
Listki.
Trawka.
Kora.
Ogonkogałązki.

Potem było krytyczne spojrzenie.
Poddanie się ocenie domowników.
Mnóstwo wątpliwości "Czy to jest to co miało być?"

Decyzja.
Drobna modyfikacja kolorów.
Krzyżyk za krzyżykiem.
Kwiatki.
Listki.
Trawka.
Kora.
Ogonkogałązki.

Są dwie zakładki.
No i która była pierwsza?


Pozdrawiam adwentowo.... w radości...

poniedziałek, 25 listopada 2013

Do czego to może służyć?

Ostatnie dni przyniosły zaskakujący przypływ zainteresowań dziewiarkich u 2/3 Kamzików. O ile w przypadku niewieścim jest to jak najbardziej logiczne, rozsądne i uzasadnione - znajomość oczek prawych i lewych oraz sposobu trzymania drutów prędzej czy później przyda się każdemu, a zwłaszcza kobiecie (matce pozostaje cieszyć się, że lepiej późno niż wcale), o tyle w przypadku męskim stumulację zapewniła szkoła. Widocznie w gimnazjach nastąpiły jakieś bliżej nieokreślone zmiany programowe (Agaja kończyła już gimnazjum dwukrotnie, a stymuacji w kierunku dziewiarskim nie pamięta), bo trzecioklasiści zostali postawieni przed odpowiedzialnym zadaniem. Najpierw wykonywali (samodzielnie, na zajęciach) kostkę dziewiarską. Agaja zobaczyła dziś kostkę dziewiarską pierwszy raz w życiu, co dowodzi, iż stara maksyma "człowiek uczy się całe życie" jest wciąż aktualna. Gdyby ktoś nie wiedział, to wygląda toto (w wydaniu najmłodszokamzikowym) tak:


Agaja już teraz w pełni rozumie dochodzące w ubiegłym tygodniu informacje o pracowitym rysowaniu okręgów, prostych i wbijaniu gwoździków w ściśle określonych miejscach.  Dziś doszła urocza historyjka o wierceniu dziurki w środku - jeden delikwent (i nie był to Najmłodszy Kamzik, o nie!) przewiercił się przez deseczkę, podkładkę i zatrzymał dopiero na ławce.... Ponoć dziwił się, że tyle trzeba wiercić...

Kamzik pokazał matce kostkę i zeznał, że nie za bardzo umieją się nią (on i koledzy) posługiwać, a sama Pani Nauczycielka wyznała, iż wydawało się jej to łatwiejsze... po czym pognał na popołudniowe nauki. Zastrzegł tylko "Mamo, ja to muszę potem zrobić sam!"

Agaja zatem, podgryziona ciekawością i ambicją, poradziła się niezastąpionego wujka Gugla, znajdując u niego ten oto mini-kursik:  http://sp85kl5c.bloog.pl/foto,10818509,gal,688841,index.html#next
Praca ruszyła...


Ponieważ jednak Agaja jest kobietą pracującą  (również) w inny sposób, postanowiła po krókim czasie zakończyć dziewiarski wysiłek twórczy i przerzucić się na to co robić trzeba i z czego będą za jakiś czas wymierne korzyści. Z kostki dziewiarskiej zeszło więc coś takiego:


(Kto doceni modela? Żywego nie mam, to chociaż taki...  :)    )


No i powiedzcie mi, do czego takie coś może się przydać???? Ja rozumiem, że ta czapeczka dla krasnoludka (pomijając kolor, żaden przyzwoity krasnoludek nie założy czegoś w takim kolorze) nie musi być taka malutka, może mieć i pół metra długości. Ale nadal nie wiem (pomijając krasnoludki), do czego takie coś może służyć.... Bo na naparstek za miękkie... Palce do rękawiczek? Toż to można prościej zrobić....

update - nieco później
Hmmm, pacynki...  czy jak tam się takie paluszkowe lale do przedstawień nazywają. Je można z tego zrobić...