wtorek, 15 lipca 2014

Miejsce

Są takie miejsca, w których dzieje się tak wiele, że nie ma czasu pisać. W takim miejscu jestem. Odezwę się z pewnością :)


Nie, to nie jest To miejsce, Ale zdjęcie ładne, a poza tym zawędrowaliśmy tam w poniedziałek :)) Nawet dwa razy: przed burzą i po burzy :)))

Poniedziałek to było wczoraj... Mam wrażenie, że już lata minęły...

poniedziałek, 14 lipca 2014

Z kamerą wśród zwierząt

Każdy (chyba) ma swoje ulubione miejsca. Takie, do których jest jakoś przywiązany emocjonalnie, co niekoniecznie jest racjonalne. Niektórzy nawet nie lubią do takich miejsc wracać, aby się nie rozczarować zmianami związanymi z upływem czasu i tylko pielegnują wspomnienia. Ja mam w górach wiele takich "swoich" miejsc, bo przez te -dziesiąt lat wędrowania po Tatrach nazbierało się wspomnień i przeżyć. I w taki właśnie kąt powędrowaliśmy w niedzielę. Nie skoro świt, bo jednak najpierw poszliśmy na Msze, ale całkiem wcześnie.

Powędrowaliśmy w bardzo malowniczą dolinę, o której wiele czytałam zanim się tam pierwszy raz znalazłam i która wciąż niesie w sobie jakiś urok czytanych wspomnień J.J. Szczepańskiego. Nazwę zaś ta dolina nosi mało romantyczną, Po polsku Koperszady (dokładnie Zadnie Koperszady) a po słowacku Zadné Med'odoly. Nazwa ta (stara, jeszcze z XV w) pochodzi od wydobywanej tu podobno daaawno temu miedzi, choć podawane jest jeszcze inne wyjaśnienie (Należy odnotować że są jeszcze przednie Koperszady, ale tam się nie chodzi). Dolina nie jest mała, ma 4,5 km długości. Podobno były tu świetne pastwiska i podobno walczono o nie. Stanowi granicę między Tatrami Wysokimi a Bielskimi (nazwa T. Bielskie pochodzi od b. starej miejscowości Biała Spiska, której mieszkańcy byli właścicielami m. in., hal w Koperszadach), u podnóży Jagnięcego Wierchu. Dolina prowadzi na przełęcz zwaną po słowacku Kopské Sedlo, a po polsku Przełęczą pod Kopą (w tym wypadku chodzi o Kopę Bielską). My używamy nazwy słowackiej, żeby nie pomylić przełęczy. Żeby było śmieszniej, to te Kopské przełęcze są niedaleko siebie trzy: Przednia, bezprzymiotnikowa i Wyżnia. Ruszaliśmy z Jaworzyny Spiskiej, to najdogodniejsze wejście dla przybyszów z Polski. Szlak ten zresztą jest najłatwiejszym ze szlaków prowadzących na południową stronę Tatr. Obecnie przez znaczną część doliny, i niewielki ale urokliwy wapienny wąwóz, prowadzi ścieżka dydaktyczna. Ta część jest chętnie odwiedzana przez rodziców z dziećmi, nawet małymi.

Kiedy bylismy w Koperszadach pierwszy raz (jakieś 10 lat temu, nie umieliśmy sie doliczyć) było tam  bardziej pusto niż obecnie (ale i tak nie ma tłoku). W dolinie kwitły niezliczone górskie goździki. Schodziliśmy z przełęczy zanurzeni w zapachu gożdzików jak w perfumerii. Coś nieprawdopodobnego. Żadnego lata goździki już nie pachniały tam aż tak intensywnie. Szlak prowadzi jednak w wyższej partii sporo nad dnem doliny wapiennymi zboczami Tatr Bielskich i na brak ani na urozmaicenie kwiatów nie można narzekać. Po tej stronie doliny, przy szlaku, nie ma zbyt wielu jagód, nie widziałam też malin. Za to po przeciwnej stronie doliny... są, zdecydowanie są jagody. A w jagodach pasł sie niedźwiedź. Prawdziwy. Wielki (ale był b. daleko, dalej niż misie przezentowane już na tym blogu). Co prawda na końcowej stacji ścieżki dydaktycznej jest informacja o niedźwiedziach (i nawet miśki z drewna), ale jakoś nie braliśmy tego aż tak poważnie...

Z daleka wyglądał tak:


A z największym możliwym powiększeniem mojego aparatu tak:



Napatrzywszy się na misia poszliśmy dalej na właściwą przełęcz. Z niej nieco dalej na Predné Kopské Sedlo. Przy sympatycznych polsko-słowackich pogaduszkach, a potem przy kanapkach obserwowaliśmy kozice. Już tu kiedyś pisałam, że kozice na Słowacji są dobrze wychowane, lubią mnie i ładnie pozują do zdjęć. O, proszę:



Ogonek, ogonek jest najlepszy :))) Na Bielskiej Kopie.

Potem powędrowaliśmy w drugą stronę na Vyšné Kopské Sedlo. Przełączka ta po polsku nosi zawadiackie imię "Szalony Przechód" (ponieważ leży na zboczach Szalonego Wierchu). Było to najwyższe miejsce naszej wędrówki (nigdzie nie mówiłam, że szliśmy wysoko, 1933 m npm). Poszliśmy sobie na skałki kilka metrów wyżej i zalegliśmy podziwiając widoki. A widoki przecudne, bo to jest sam wschodni kraj całych Tatr i patrząc na zachód widać gory i góry i góry. Nie tylko słowackie, choć niewątliwie najwieksze wrażenie robi grupa Łomnicy (bo najbliżej). Można uczyć się Tatr, kształcić wyobraźnię przestrzenną. Ja lubię wiedzieć co widzę. I w sumie wiem :)) Jagienko, Twoja ulubiona też tu jest :))






A na deser zjawiły się orły. Dwa razem nie załapały sie na zdjęcie... Nad Szalonym Wierchem:


Kozica tam też była...
Piękny dzień... Podarowany...

niedziela, 13 lipca 2014

Ciupaga pokojowa

Deszcz zmusił nas do poszukania atrakcji alternatywnych i wylądowaliśmy w Muzeum Stylu Zakopiańskiego w willi "Koliba". Nie za wielkie a bardzo ciekawe. Choć przydałoby się wiecej informacji... Zrobiłam kilka ciekawych zdjęć, ale ich teraz nie pokażę. Może kiedyś.

Jak wiadomo, zwracam uwagę na szczegóły. Szczegół z tytułu wpisu zauroczył mnie. Nie wpadałabym na takie wykorzystanie ciupagi :)))


A potem prognoza pogody nie sprawdziła się - to znaczy deszcz przestał padać wcześniej niż miał przestać i zdołaliśmy zrobić uroczą wycieczkę. Zdobyliśmy szczyt!
Oto widoki, każdy w inną stronę:



Nie powiem skąd i na co te widoki, bo niektórzy jeszcze usiłują zgadnąć. Ale jedna góra jest specjalnie dla Jagienki :)).

I rozczulające detale:



A kiedy szliśmy przez halę, to spod nóg rozlegało się głośne "mlask, mlask".

sobota, 12 lipca 2014

Optymizm

Bo u mnie jest teraz tak:


Stan na północ między 11 a 12 lipca.
"Trasy" alternatywne przygotowane :)))
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -  - -
Update około południa

Leje. Równo. Równiutko. W ubiegłym roku opisywałam jak to najwyraźniej widziałam góry, które miałam pod nogami...  Dziś raczej nawet takich gór nie zobaczymy. Ale jutro ma być ładnie :) Najwyżej błotniście będzie.

Natomiast piosenka (śpiew zaczyna się na tym "filmiku" od około 55 sekundy) kojarzy mi się z baaardzo dawnymi czasami. Kilkakrotnie uczestniczyłam w zamierzchłej młodości w petetekowskich obozach wędrownych. W miłym towarzystwie kuzynek i nie tylko. Ostatni z tych obozów prowadził przez Bieszczady. Był do tego bardzo młodziezowy, tzn. sporą część uczestników stanowiła młodzież w wieku 15-18, młodzież do tego niepijąca i niepaląca. Było naprawdę fajnie. Do tego pogoda nam sprzyjała. To znaczy nie padało tam, gdzie akurat szliśmy, natomiast prawie codziennie słyszeliśmy z oddali grzmoty. Piosenka "Idzie dysc", z obowiązkowym odśpiewaniem drugiej zwrotki, była więc niemal hymnem tej dwutygodniowej wędrówki. No i tak mi się już na zawsze skojarzyła z deszczem w górach.

piątek, 11 lipca 2014

Nowa przygoda

Tak.
Nowa przygoda to jest to, co mnie czeka w najbliższych dniach. Element szaleństwa w tym jest niewątpliwie. Wyższe góry przed niższymi i zupełnie innymi zadaniami.
Jeszcze się nie umiem cieszyć, bo na razie przerasta mnie to, co muszę zrobić zanim się tam znajdę....

No i zmieniające się prognozy pogody trochę niepokoją...

Ale może będzie tak...



I oby było z bliska....

:)

czwartek, 10 lipca 2014

O szukaniu ręki od kołyski

Czasem muszę bawić się w detektywa. I czasem jest to niespodziewany dodatek do z pozoru prostych czynności.

W Ameryce (a może nie tylko w Ameryce) istnieje takie powiedzenie: "The hand that rocks the cradle is the hand that rules the world". Polskiego odpowiednika zaczęłam szukać po polsku. I szybko znalazłam powtarzane na rozmaitych stronach czy portalach zdanie: "Ręka, która wprawia w ruch kołyskę porusza (całym) światem". Jako autora wszyscy, którzy go podawali (no dobra, nie przeglądałam wszystkich 755 wyników wyszukiwania), podpisywali dumnie "Rainer Maria Rilke". Ale ja, jako istota dociekliwa chciałam się dowiedzieć z jakiego dzieła ten cytat pochodzi. No i ... nie znalazłam. I dopiero w tym momencie zrobiłam to, co powinnam była zrobić od początku - czyli poszukałam dzieła niemieckiego poety przez strony angielskojęzyczne.

I się okazało, że nie, wcale nie Rilke (przynajmniej w tej wersji angielskiej).

W XIX w. żył sobie poeta amerykański szkockiego pochodzenia, William Ross Wallace (1811-1881 jak podaje Wikipedia), który 10 lat przed urodzeniem Rilkego opublikował wiersz pt. : "What Rules the World". I w tymże wierszu jak refren pojawia się poszukiwane przeze mnie zdanie. Wiersz zyskał taką popularność, że jest znany pod tym właśnie refrenowym tytułem. Rzecz jasna opiewa macierzyństwo jako siłę zmieniającą świat.

    The Hand That Rocks The Cradle
    Is The Hand That Rules The World

    Blessings on the hand of women!
    Angels guard its strength and grace,
    In the palace, cottage, hovel,
    Oh, no matter where the place;
    Would that never storms assailed it,
    Rainbows ever gently curled;
    For the hand that rocks the cradle
    Is the hand that rules the world.

    Infancy's the tender fountain,
    Power may with beauty flow,
    Mother's first to guide the streamlets,
    From them souls unresting grow--
    Grow on for the good or evil,
    Sunshine streamed or evil hurled;
    For the hand that rocks the cradle
    Is the hand that rules the world.

    Woman, how divine your mission
    Here upon our natal sod!
    Keep, oh, keep the young heart open
    Always to the breath of God!
    All true trophies of the ages
    Are from mother-love impearled;
    For the hand that rocks the cradle
    Is the hand that rules the world.

    Blessings on the hand of women!
    Fathers, sons, and daughters cry,
    And the sacred song is mingled
    With the worship in the sky--
    Mingles where no tempest darkens,
    Rainbows evermore are hurled;
    For the hand that rocks the cradle
    Is the hand that rules the world.

    William Ross Wallace
Wiersza w tłumaczeniu nie znalazłam, oryginał (mam nadzieje, że bez żadnych poprawek) jest w Kąciku Poetów.

A jak już wiedziałam, że Wallace to i nawet polskojęzyczne strony internetowe podające prawdziwego autora poszukiwanego cytatu sie znalazły. :))

Co ciekawe, jest jeszcze piosenka zatytułowana "The Hand that Rocks the Cradle", której autorem jest Theodore Harris, a śpiewają ją Glenn Campbell i Steve Wariner. Namacalne świadectwo obecności tej frazy w kulturze amerykańskiej. Jak by to powiedzieć... zdecydowanie inna klasa niż Wallace. Takie tam.... I na dodatek melodyjka jak tysiąc innych (ciągle mi sie wydaje, że refren  jakiejś polskiej piosenki brzmi tak samo).



A morał: nie należy pochopnie wierzyć temu, co znajduje się w internecie, nawet w wielu miejscach. Bo ludzie nie sprawdzają tylko podają jeden za drugim, bezmyślnie.

Ale...
Tak się jeszcze zastanawiam. Może jednak Rilke czytał poezje Wallace'a? Może wykorzystał gdzieś to zdanie?








wtorek, 8 lipca 2014

> 150

Nowa zakładka poleciała na południe i wschód ode mnie. Właścicielka pozostawiła mi sporą dowolność, a ponieważ zaczyna nowy etap życia, otrzymała zakładkę pokazaną na zdjęciu poniżej.


Niebieskości jest kilka odcieni, wszystkie złamane. Napis też jest wyszyty bardzo jasnym błękitem. Mam nadzieję, że zakładka będzie dobrze i długo służyć :)))

A dlaczego taki tytuł? W którymś momencie ponumerowałam zdjęcia z zakładkami. To nosi numer 150. Wynika z tego, że zakładek powstało do tej pory około 170-180 :)).

(oczywiście mam już zdjęcie nr 151, to z poprzedniego wpisu)

--------------------------------------------------

Prośba o pamięć o M nieustająca...

----------------------------------------




poniedziałek, 7 lipca 2014

Graj nam, graj

W upalne dni, przed- i poremontowo, całkiem szybko powstała kolejna zakładka klawiaturowa. Tym razem trochę inna. Prawdę mówiąc miała być taka jak poprzednie z serii, ale źle policzyłam krzyżyki. Zakładka kolorami stuprocentowo pasuje do upału za oknem. A powstała, bo weszła mi już poprzednio w ręce ta słoneczna mulina. Zakładka "zjadła" prawie cały motek, ale moim zdaniem warto było ;))

w słońcu:


w cieniu:


Cieniowania oczywiście są zdecydowanie bardziej subtelne. :))


No i piosenka, do której nawiązuje tytuł. I nieważne, że w niej akurat chodzi o granie na gitarze ;)





Miłego tygodnia!

sobota, 5 lipca 2014

Znajdź winnego

Remont.
Najmłodszy Kamzik właśnie od remontu zaczął nowy etap życia. Remontu swojego pokoju, malowania odkładanego od dwóch lat w ramach odpowiedzi na proste pytanie: "Co wolimy/wolisz - remont czy wyjazd na wakacje"
Nie da się ukryć, że z remontu najbardziej lubię moment, gdy wszystko już jest ustawione na swoim miejscu, wygląda ładnie i świeżo... I wiem, że w każdym kątku jest czysto... Nie lubię znacznie większej liczny spraw z remontem związanych, poczawszy od wynoszenia wszystkiego z pokoju (malowany jeden niewielki pokój = bałagan w całej chacie). No ale Kamziki są robotne i najgorsze już za nami. Nie obyło się bez wypadków - przewrócona na podłogę puszka z klejem do korka... wymaga bystrości i bardzo szybkich decyzji. (Resztki takiego kleju świetnie usuwa... zmywacz do paznokci. Sama przewróciłam, sama usuwałam resztki, to wiem.) Okazało się też, że można reklamować farbę i oddać napoczętą puszkę do sklepu, gdy farba zamiast pokrywać powierzchnię tylko ją maże. Zbliżamy się więc już wielkimi krokami do tego mojego ulubionego momentu opisanego wyżej (i na pewno, na pewno NK doceni wówczas, że kazałam mu trzepać książki przed wyniesieniem, a nie przed ustawianiem z powrotem na półkach).
Remont to również pewien ogólny "lifting", usunięcie pozostałości po dzieciństwie i dodanie (na razie w planach) nowych elementów dekoracyjnych. W ramach usuwania takich pozostałości usiłowaliśmy wczoraj z N.Kamzikiem doprowadzić do porządku fronty szuflad komody (porządna, ponad dwudziestoletnia wczesna IKEA) oklejone w czasach przedszkolnych i wczesnoszkolnych rozmaitymi naklejkami, Nie jest to prosta praca (wciąż jeszcze trochę przed nami). Udręczony szorowaniem i drapaniem młodzieniec, siedząc obok równie udręczonej tymi samymi czynnościami matki, wygłosił w pewnym momencie błyskotliwą kwestię:
"Ale DLACZEGO mnie Rodzice nie upilnowali i  pozwolili to tu naklejać?"

I wreszcie wiadomo przez kogo musimy się teraz męczyć...


PS.
Być może niektórzy pamiętają moją prośbę o pamięć o żonie Puchatka. Było już lepiej. Ba, 14 maja po kolejnym badaniu było wręcz niemal optymistycznie. Wczoraj przyszła wiadomość o pojawieniu się paskudztwa na nowo, tym razem jako  przerzuty w płucach. Puchatkowie zaczynają kolejną rundę walki i proszą o wsparcie duchowe...

Trzy Kopy, Hruba Kopa, Banówka, widok z Grzesia
Dzielimy z Puchatkiem m. in. pasje górskie - niechby się jeszcze z M. mogli tym nacieszyć razem z dziećmi...

czwartek, 3 lipca 2014

Kamień kontra limba

Był jakiś czas temu wpis o kamieniach w związku z fotozabawą, potem był jeszcze drugi. Ale dopiero w tych dniach znalazłam zdjęcia, o których wówczas wspomniałam.

Współistnienie i walka o byt. Niełatwo jest drzewom w tatrzańskiech dolinach... A przecież natura potrafi sobie radzić w wielu trudnych i nietypowych sytuacjach. Człowiek też potrafi...



To są limby z Dol. Mięguszowieckiej na Słowacji.

środa, 2 lipca 2014

Japoński upominek

Dotarł dzisiaj. Sprawił radosc i wywołał uśmiech.
A że ja lubię rozpakowywać prezenty szybko, nie celebruję i nie czekam (każdy ma swój styl i swoje przyzwyczajenia...), mogę już pokazać namacalną pamiątkę podróży Autorki bloga Za Moimi Drzwiami do Japonii. Zarobiłam uczciwie biorąc udział w klasówce!


Warto poczytać Gosi opowiadania i obserwacje. Bliskie jest mi jej przyglądanie się szczegółom Znaki drogowe też fotografowała :))).
Szalenie ciekawy jest rownież opis wędrówek Gosi męża po mniej znanych i nieturystycznych z punktu widzenia turystyki masowej fragmentach Japonii. Świetnie się czyta, polecam (choć ciągle nie ośmielam się komentować).
Na razie tym, co mnie najbardziej zaskoczyło jest to, że dogadanie się po angielsku wygląda w Japonii miejscami mniej wiecej tak samo jak w Polsce. (Rozmaite inne rzeczy też, nie da sie ukryć, choć jednocześnie jest to kompletnie inny kraj i inna mentalność).

A teraz będę czekać na dobry moment na perłową kąpiel.


Zastanawiam się, kto z domowników najprędzej nauczyłby się japońskiego, aby mi ten opis przetłumaczyć :)). (Choć generalnie do niczego mi to nie jest potrzebne, są ciekawsze rzeczy po japońsku...) Mam swój typ oczywiście.

Dziękuję Gosianko ;)))

wtorek, 1 lipca 2014

Zamiast

Podkradłam Najmłodszemu kwiatki i postawiłam w salonie. Nasadzanie różnych fiołków w jednej doniczce owocuje po stosownym czasie takimi stłoczonymi liśćmi, a kiedy pojawiają się wśród nich kiście kwiatów, wygląda to uroczo. Tutaj są tylko dwa kolory, choć ten fiolet jakiś taki częściowo rozbielony się zrobił. Mam jednak już założoną plantację pięciokolorową. Ciekawe czy wyrośnie i czy będzie kwitnąć pięcioma kolorami naraz...


Na balkonie zaczyna królowanie wielka pelargnia przywieziona w marcu od mojej Mamy. Doliczyłam się (na razie) dziewięciu kiści kwiatów.




A na półeczce w kuchni po cichutku zakwitł zupełnie inny fiołek, z kwiatami o karbowanych płatkach. Śliczny. Nie wiem czy nie pierwszy raz u mnie kwitnie.


I jeszcze - jeszcze szykuje się do zakwitnięcia niezwykły kaktus (specjalnie nie podaję nazwy).  Na razie pąk jest niewielki, dopiero przedwczoraj go wypatrzyłam. Ciekawe czy obejrzymy go przed wyjazdem, czy jednak trzeba się będzie obejśc smakiem w tym roku. A może pojawią się kolejne pąki?

Nie sposób nie pomyśleć w tym momencie o rozlicznych właścicielach przepięknych ogrodów, które wymagają wielkiej pracy i dopiero za nią odwdzięczająh się feerią barw i owoców. Znam takich przecież :)) Moje kilknaście doniczek i dwie karłowate sosenki w skrzyni (plus odrabiający cięcie winobluszcz) to tyle co nic.

A jednak, jednak nasuwa się refleksja zupełnie innej natury. Biblijna wierność w rzeczach małych, poprzestawanie na tym, co się ma. Wszak mądre zarządzanie jednym talentem jest warte tyleż samo, co pięcioma. Obyż tylko było mądre!