piątek, 28 czerwca 2013

Na ludowo

Kolorowe pasy kojarzą mi się przede wszystkim z wzorami łowickimi. Stąd tytuł :)
Jest pasiasta, kolorowa i wesoła. Ale trochę przypomina mi też dwie białe zakładki zrobione dawno temu.
Nie wiem na czym to polega, ale takie geometryczne wzorki po prostu rosną w oczach. To już któraś kolejna wersja przeplatających się pasków, chyba najbardziej udana. Nie mogę teraz znaleźć tych innych.


A poza pełnymi życia paskami dziś dzień odbioru świadectw. Nareszcie. Matura zaliczona pozytywnie. Jak to miło mieć przed sobą perspektywę jeszcze tylko 4 lat chodzenia na wywiadówki....

czwartek, 27 czerwca 2013

Uff

Właściwie nie wiem czy to wypada. Bo wszyscy poważnie i ciężko pracują w pocie czoła na chleb, a ja tu wyskoczę, że napracowałam się nad zakładeczką... Wstyd.
No ale napracowałam się. Dawno żadna zakładka nie kosztowała mnie tyle wysiłku i... pokłutych palców (Ostre te igły, ostrzejsze jakoś ostatnio... a wiecie jak to jest gdy igła wbija się w palec tą stroną z dziurką? Bo i tak czasami bywa).
Miało być pięknie i romantycznie. Wyszło jak wyszło. Nie będę  robić konkursu i sprawdzać, czy ktoś widzi to, co chciałam pokazać. Moje Dziecię Środkowe miało właściwe skojarzenie dopiero na drugim miejscu, więc nie mam złudzeń ;)
A miało być chłodno i orzeźwiająco, jak to nad jeziorem.... Plum plum, kwa, kwa w szuwarach...

 
Nie umiem zrobić zdjęcia, które pokaże wszystkie odcienie tej "wody". A w ogóle to woda w jeziorach niekoniecznie bywa niebieska... Bywa szara, zielona, brązowa... Choc gdybym narysowała brązowe jeziorko, to nikt by mi nie uwierzył....

Zdecydowanie wracam do geometrii! :)

piątek, 21 czerwca 2013

Romby

Tak, tak. Nie rumba, tylko romby. Taka spokojna zakładka, o intensywnych kolorach, z odpowiednią ilością symetrii i braku symetrii. Taki haft to relaksujące zajęcie na upalne dni, kiedy umysł nie bardzo jest w stanie działać. A przy haftowaniu nie jest potrzebny wysiłek fizyczny...


Blog okazał sie skarbem - stwierdziłam, że nie wszystkie zdjęcia zakładek miałam na pendrivie. Teraz już będę miała ;) Oczywiście oprócz tych, których nie zdążyłam albo zapomniałam zrobić.
Zaczynam dojrzewać do wyjazdu nad jezioro - woda chyba się już nagrzała... Dziś wieczorem to nie, ale jutro.... :D


środa, 19 czerwca 2013

Truskawkowa

Nie, haftując nie myślałam o truskawkach. To znaczy nie myślałam o truskawkach na zakładce. Cieszyłam się po prostu kolorami, szczególnie tą nieco złamaną czerwienią i cieniowanym zielonym (skończyłam całkowicie nitkę ze starych zapasów, podobnie jak wcześniej niebieską).
Ale kiedy dziś popatrzyłam na tę zakładkę niemal prosto znad skrzynki truskawek (i szklanki z koktajlem truskawkowym), było dla mnie oczywiste, co widzę :).
Prezentuję więc zakładkę truskawkową, oczywiście  tak naprawdę o wiele piękniejszą niż na tym zdjęciu. Sympatycznie się ją haftowało.


A teraz będę się zastanawiać czy resztę skrzynki (tzn. jej zawartość) przeznaczyć do jedzenia i przerabiania na kolejne szklanki koktajlu, czy też jednak coś zamrozić A może do zamrożenia przeznaczyć kolejną skrzynkę truskawek, którą kupię jutro...?

Łączę się w trudzie ze wszystkimi, którzy nie przepadają za super-upałami. U nas na dokładkę nie ma w kranie ciepłej wody przez tydzień (na szczęście jest stosunkowo niedaleko niedrogi do południa basen...).

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Na zielonej trawce

Zadziwiające jak organizm potrafi się zregenerować przez tak krótki czas. Zielona trawka pomogła mi bardzo. Cisza (jeśli nie liczyć normalnych pokrzykiwań rodzinnych i uderzeń piłki o ziemię, a potem i kosiarki), rodzinne pogaduchy, śpiewające ptaki, las, komary w ilościach umiarkowanych (choć nie obyło się bez drapania...), wyskakujące spod nóg żaby, zakurzone od leśnego pyłu stopy, jezioro, bose nogi w pokrzywach... :D Niektórzy spotkali jelenie...
Ach, wystarczy popatrzeć....


Parę detali...



Pies mojego Brata...


A to już migawki z drogi powrotnej



Widzicie to, co ja, prawda? Na wszelki wypadek nieudolne wyjaśnienie :)


A na deser coś, co było hitem naszej "drogi do". Ciekawa jestem czy ktoś kiedyś  przebije tę dekorację - bądź co bądź przydrożnego - świątka.....
No dobra, świątka na stacji benzynowej, takiej dużej,  ze sklepem, restauracją i hotelem (i myjnią, jak widać na załączonym obrazku).


piątek, 14 czerwca 2013

Ostatnia mała ;)

Ostatnia z małych zakładek na dłuższy czas. Takie wąskie zakładki robią się szybko, ale też mniej jest na nich miejsca na ciekawsze wzory. W planach była najpierw czacza, ale w końcu zrobiło się coś innego, nie za bardzo wiem co. Na dodatek z różowym w środku - takim trochę przybrudzonym różowym, lubię nieoczywiste kolory.


Dzień okazał się cenny, bo wreszcie skończyłam robić coś, co nade mną wisiało i gnębiło nieskończeniem (można rzec poetycko: nieskończenie gnębiło nieskończeniem). Tylko jeszcze małe sprawdzenie i uff, coś na kształt wolności.
Pomacham Wam jutro z dalekiej zielonej trawki :)

czwartek, 13 czerwca 2013

Rzeczy dwie


Nie sądziłam, że dziś cokolwiek napiszę. Ale jednak.
Z prośbami konkretnymi dwiema.

Pierwszą opisała Maciejka. Zasadniczo zastanawiam się trochę, czy zagląda tu ktokolwiek, kto nie zagląda do Maciejki... Ale może. Więc udostępniam link, proszę poczytać i  postąpić dalej wedle możliwości.


Druga prośba łączy się bezpośrednio z moim postem sprzed trzech tygodni.


Ot, może ktoś stwierdzi, że jest w stanie pomóc, może przekaże dalej...

Ajj, nie umiem wstawić linkowania przez obrazek :(




No to - DZIĘKUJĘ.

środa, 12 czerwca 2013

Zofia

Urodziła się dawno (w 1855 r.) i daleko - dziś to jest małe miasteczko na Łotwie, niedaleko granicy z Rosją, wówczas były to dalekie kresy, Polskie Inflanty, Łatgalia, piękny kraj lasów. Miała kochających rodziców i trzy siostry. A potem było powstanie styczniowe. Skończyło się - wiadomo jak. A że podczas powstania rodzina Zofii pomagała powstańcom ze wszystkich sił, poniosła tego konsekwencje. Wyrzucono ich z domu, majątek skonfiskowano. Ojciec, wyprowadzany do kibitki, dostał ataku apopleksji i zmarł dosłownie na progu domu, który musiał opuścić.... Matka i cztery dziewczynki (najmłodsza miała dwa tygodnie) miały jechać na Sybir. Po usilnych staraniach dalszej rodziny zezwolono na to, by zamieszkały nieco bliżej. Po kilku latach jednak władze zadecydowały, że dziewczynki zostaną odebrane matce i umieszczone w zakładzie wychowawczym w Petersburgu, gdzie mają wyrosnąć na Rosjanki. Uprzedzonej w porę matce cudem udało się wysłać je do Francji - tam w jednym z klasztorów była zakonnicą jej ciotka. Dziewczynki otrzymały tam gruntowne wykształcenie (Zofia znała biegle pięć języków!).

Po ogłoszeniu amnestii wróciły do kompletnie zdewastowanego i rozkradzionego domu i gospodarstwa. Zofia miała wówczas 17 lat. Starsza siostra wyszła za mąż, a ona zajęła się schorowaną matką i podnoszeniem majątku z upadku. Ta młoda dziewczyna musiała mieć niespożyte siły i energię, bo rzeczywiście zdołała doprowadzić całość do rozkwitu. Pracę gospodarską łączyła z tym, co byśmy dziś nazywali pracą społeczną czy wolontariatem - założyła szkołę, lazaret, leczyła chorych (również na tyfus, przy czym sama o mało nie umarła), odbudowała kościół... Rozważna, wymagająca przede wszystkim od siebie, dostrzegająca potrzeby ludzi i spiesząca z pomocą tam, gdzie tylko mogła pomóc, pobożna bez ckliwości...


Gdy gospodarstwo szło już dobrze, okazało się, że trzeba odratować nadwątlone chorobami i pracą siły. Wybrała się z matką w podróż do Włoch i tam zrządzeniem losu spotkała dalekiego kuzyna (to tylko na tamte czasy takie cuda, dzieliło ich 11 pokoleń - kto z nas jest w stanie wyprowadzić takie pokrewieństwo :D ) noszącego to samo nazwisko. Zaprzyjaźnili się - jak byśmy to dziś powiedzieli. No, powiedzmy prawdę, on się zakochał po uszy i nie przeszkadzało mu kompletnie, że ona była o 5 lat od niego starsza. Zimą, zapowiedziawszy się listownie, wybrał się na ten kraniec świata (to musiała być szalona wyprawa),  podczas tych odwiedzin oświadczył się i... dostał kosza. Niedoszły narzeczony  zrobił jedyne, co mógł - wsiadł do sań i pojechał kawał drogi na stację kolei (a warto nadmienić, że w saniach czuł się jak w łodzi na morzu....). Gdy dojechał na stację uznał, że jednak panna bardzo mu się podoba i ... zawrócił. Oświadczył się ponownie i został przyjęty - chyba zaimponował pannie siłą woli. Pobrali się w 1890 r. Byli bardzo dobrym małżeństwem, choć oboje odznaczali się silnym charakterem i oboje byli dużymi indywidualnościami.
Po ślubie Zofia opuściła Łatgalię i zamieszkała w zupełnie innej części kraju - u męża. Wychowywali (nowocześnie jak na owe czasy) dwóch synów, zajmowali się pracą społeczną i patriotyczną. Kiedy czytam ile dzieł i spraw zainicjowała Zofia, to aż mi się wierzyć nie chce, że miała na to wszystko czas i siły: założyła sklepiki na wsiach, ochronkę, szpitalik (sprowadziła doń zakonnice), bibliotekę, prowadziła coś w rodzaju szkoły dla młodych dziewcząt uczącej gospodarstwa, opiekowała się sierocińcem (i zabierała dzieci na lato do siebie), zajmowała się ogrodem i sadem, z zamiłowaniem prowadziła pasiekę, włączała w rozmaite lokalne  inicjatywy, odremontowała kościół.... a do tego jeszcze malowała...
Nie dożyła niepodległości. Zmarła nagle w 1916 r.

Pamięć o niej przetrwała w okolicy. We wspomnieniach tych, którzy zaznali od niej dobra. Tej pamięci doświadczyła też synowa Zofii (nigdy się nie poznały), gdy podczas II wojny nieznany człowiek przyniósł jej, będącej w skrajnej biedzie, niespodziewanie i za darmo buty dla dziecka: "Nie mógłbym się w domu pokazać, gdybym wziął od pani pieniądze. Jak rodzice się spalili to pani Zofia przyjechała z wozem żywności, pościeli i innych potrzebnych rzeczy, a potem przysłała jeszcze budulec na nowy dom". To było blisko 30 lat po śmierci Zofii, a spalone (i odbudowane dzięki Zofii) gospodarstwo było odległe od miejsca zamieszkania Zofii o kilkanaście kilometrów ...

Czytam wspomnienia o Zofii i tak sobie myślę, ile podobnych Dzielnych Niewiast żyło przed nami. A ile ich żyje wśród nas. Skromnych, niewywyższających się, niekrzyczących "popatrzcie na mnie, ja to jestem wspaniała"...

Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. 

wtorek, 11 czerwca 2013

Walc

Miał być walc i jest walc :)
Pamiętam jak w dzieciństwie fascynowały mnie cieniowane nici do haftowania. Te niepowtarzalne efekty... Moja Babcia zrobiła kiedyś koszyczki na szklanki z takiego cieniowanego kordonka. Nie przeszkadzało nam, że u nas szklanek używało się tylko do odmierzania składników do ciasta (do herbaty były filiżanki, kawy w zasadzie raczej się nie pijało). Koszyczki były prześliczne i takie ukoszyczkowane szklanki stały w jednej z szaf (do odmierzania cukru używało się szklanek bez koszyczków).
Ja też mam kilka motków cieniowanych nici, jeszcze przechowanych z dawnych lat. Czasem ich używam, bo efekt cieniowania ciągle jest fascynujący :) Tym razem zastosowałam je w zdecydowanie większym zakresie niż do tej pory.
A czemu walc... kręcimy sie w walcu, prawda? I promenady są... :)


A poza tym cieszę się ciepłym czerwcem, pierwszymi czereśniami (z ogródka Teściów) i pierwszymi kupionymi truskawkami - cena zrobiła się w miarę przyzwoita, w ubiegłym tygodniu to był jeszcze kosmos. Nie pamiętałam też, że piwonie mają aż tak intensywny zapach... Mam nadzieję, że będą długo stały w wazonie :) No i biorę się (wreszcie) do pracy....

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Zakładka zaangażowana

To było w marcu. Zawędrowałam na bloga eNNki i znalazłam tam to zdjęcie. A potem zaznajomiłyśmy się nieco bliżej.... I tak oto powstała zakładka specjalna. Dokładnie taka jak w tytule. Zaangażowana. Pozytywnie zaangażowana i radośnie. No i teraz wreszcie przyszedł czas na prezentację:


To właśnie o tych kwiatkach pisałam niedawno, że wymyślałam je na nowo pomimo wcześniejszego zaprojektowania. :) Nie ukrywam, że jestem dumna z literek.

A na deser chciałam pokazać jakiż to tort (z zaległej okazji) otrzymaliśmy w sobotę :


Wyobrażacie sobie miny co poniektórych, gdy przy bliższych oględzinach okazało sie, że nie jest to jedzenia? Bo oczywiście ustawiliśmy go na stoliku, by kusił wszystkich wchodzących do pokoju....

czwartek, 6 czerwca 2013

Tango

Miało być dalej tanecznie, to i jest.  Tak po prostu: tango. Mimo wszystko optymistyczne, choć tango to ponoć walka namiętności. Możemy więc uznać, że to wersja klasyczna, a nie np. tango argentyńskie (i nie wiem czy z różą w zębach:) )


Wiem, że post ten pasuje również do wyzwania fotograficznego, ale to już nie było moją intencją :)
Tło zrobiło się interesujące.

środa, 5 czerwca 2013

Agaja... i "ulubiona książka"

Tytuł świadomie naśladuje post eNNki - niech to będzie przyjęte jako wyraz mojego uznania :). Jak mawiała Ania z Zielonego Wzgórza - "naśladownictwo jest największym komplementem" (cytuję z pamięci i mam nadzieję, że tam nie chodziło o pochlebstwo :) )
Bo i moje myśli biegły podobnym torem...  :)


Oczywiście jako stwór czytający miałam ogromny kłopot. Bo nigdy, przenigdy nie miałam jednej ulubionej książki. Popularny na wszelkich zajęciach językowych temat "opowiedz o swojej ulubionej książce" był dla mnie zawsze ogromnym stresem - bo oczywiście jako niewinne dziecię nie myślałam o tym, że tu chodzi głównie o to aby mówić, a nie by zwierzać się ze skomplikowanych upodobań czytelniczych. Zaznaczam, że słowo "książka" kojarzy mi się przede wszystkim z tym co czyta się dla przyjemności - tzn. z powieścią. Choć wiem, że można czytać dla przyjemności słownik lub encyklopedię (naprawdę, można!), a i sama wprawiłam kiedyś w osłupienie znajomych informacją, że z przyjemnością czytam jeden z  poematów zadanych nam jako lektura... Podobnie było kiedyś z dramatami Szekspira, kiedy wreszcie kupiłam je sobie na własność w oryginale :)

Teraz, kiedy już to zdjęcie zrobiłam podnoszę wzrok i widzę kolejne rzeczy, które powinny się na nim znaleźć. No bo właśnie obok biurka stoją książki o Tatrach... Basta. Zdjęcie jest i nie będę go poprawiać ;)


Wiem, że Tolkien to może i trochę mało oryginalnie. No ale widać po zmaltretowanej okładce, że to ulubione, prawda? :)  Oczywiście obok trylogii kosmicznej powinna jeszcze być Narnia (ale to tyle tomów...) i U. Le Guin, i B. Marshall i S. Undset,  i tyyyle innych rzeczy. Musierowicz też :) (A może nawet Felix Net i Nika? A i Szara Sowa... i... A. Christie :) ) Ja lubię wracać do książek, czytać je po kilka razy, smakować.. A gdyby jeszcze dodać albumy...
No więc na zdjęciu muszą te trzy książki wystarczyć...

A co do dowcipu o optymiście i pesymiście, który przytoczyłam w komentarzach pod wczorajszym wpisem to okazało się, że niestety wersja optymisty jest prawdziwa. Laptop, który mi wczoraj wysunął się z rąk (i wcale nie z wysoka, wcale!!!) jest uszkodzony gorzej niż nieodwołanie, bo chyba z dysku nic nie da się uratować :(. Dobrze, że zdjęcia zakładek wrzucałam na bloga...

wtorek, 4 czerwca 2013

Aaaale dzień

Są takie dni, kiedy wszystko zaczyna iść nie tak jak by się chciało. Chyba właśnie taki dzień mi się dziś trafił... Oszczędzę Wam wyliczania co się nie udało... Dzień się jeszcze nie skończył.... :P
Ale ponieważ obiecałam eNNce pokazać interpretację dwóch tematów z wyzwania fotograficznego, postanowiłam wywiązać się z tego na blogu - nie  wstawię ich jednak na blog Pomysłodawczyni, bo to tylko dwa dni z siedmiu będą.

"Codzienne rytuały" sprawiły mi trochę kłopotu, bo nie chciałam żeby zdjęcie było zbyt oczywiste. Pierwsze skojarzenie miałam ze szczoteczką do zębów, jak to zresztą napisałam w komentarzach  u Mrocznego Pasażera. Skończyło się na dwóch zdjęciach.  Czy muszę pisać, że kiedy zabierałam się przed południem za drugie, okazało się iż bateria w aparacie zdążyła się rozładować? ;)



poniedziałek, 3 czerwca 2013

Rumba

Na pytanie "Dlaczego rumba?" odpowiedziałabym najchętniej niezbyt grzecznie "A dlaczego nie?" :)
No właśnie, dlaczego nie? Zakładka jest spokojna, kolory ułożone są zgodnie z pewną logiką (ale proszę, nie każcie mi pisać algorytmu), jest tu jednocześnie trochę fantazji. Więc niech będzie rumba.
Starałam się poprawić zdjęcie (jasność i kontrast) na tyle, by było zbliżone do oryginału i prawie mi się to udało. Zatem zapraszam do tańca... :)


Hm, te węższe zakładki mają trochę swoistego uroku....
Swoją drogą zastanawiam się jak wyhaftować tango a jak walc angielski... No i salsę...

sobota, 1 czerwca 2013

Tak mi się skojarzyło

Zaraz muszę siąść jeszcze do maszyny do szycia, ale włączyłam sobie przed chwilą i na chwilę na Deonie  transmisję z Lednicy.
Kiedy o. Góra wymyślił Lednicę zdecydowanie nie byłam już młodzieżą. Stąd na Lednicę nie jeździłam. I nie jeżdżę, jakoś nie jest to moja duchowość ani mój styl. Nie bywają tam też nasze dzieci. Bardzo lubię za to różne śpiewy lednickie. Teraz przed chwilą wysłuchałam litanii do bł. Jana Pawła... Piękne.