czwartek, 27 lutego 2014

Struny i progi

Kolejne wydanie gryfu gitary.
Dla Pomysłodawcy.
W wersji niestandardowej.
Widziałam kiedyś, dawno temu, z bliska, taką super-hiper gitarę, której niepowołani nie mogli nawet dotykać (popatrzeć było wolno). Była nie tylko świetna, ale i cała niebieska. Więc tym razem też w nietypowej kolorystyce ;)


A w połączeniu z oryginałem (steraną życiem, najstarszą gitarą w naszym domu, znacznie starszą od Kamzików, które na niej wygrywały pierwsze akordy) obie gitarowe zakładki wyglądają tak, jak na zdjęciach niżej. Najpierw zakładka opisana wcześniej


Widać, że gryf cieniowany :P
I aktualna :)


Ha, dopiero na tym zdjęciu, po wstawieniu go na bloga, zobaczyłam, że "struny" miały się kończyć z przeciwnej strony. Trudno :(

A teraz w planach coś, czego jeszcze nie było :) W tych czasem kradzionych, wolniejszych chwilach.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Droga

Intensywnie, radośne, inspirująco - tak minął mi ten weekend przedłużony o poniedziałek. Warto było.

A droga była dziś taka jak widac niżej. Zdjęć zrobiłam 39 (słownie trzydzieści dziewięć!). Aż się słońce schowało... Robione w czasie jazdy, przez szybę, niekoniecznie czystą jak kryształ. Ale te kolory...




PS. Z pewną nieśmiałością pochwalę się wynikiem szóstej edycji "zafotografowanych".  I w tak godnym towarzystwie tam się znalazłam! Cieszę się o-grom-nie :)


Temat brzmiał:
Well, we all have a face 
That we hide away forever
And we take them out and show ourselves
When everyone has gone
(To jest początek piosenki "The Stranger" Billy'ego Joela - może nie wszyscy wiedzą, ja nie wiedziałam).

Namęczyłam się nad tym zdjęciem okropnie. Kilka prób było i powtórek. Miałam kłopot z tłem... I z oświetleniem, żeby nie używać lampy... (nie mam wysokiego statywu).
Pomysł wydawał mi się w sumie banalny - Człowiek patrzy w lusterko i okazuje się, że widzi tam kogoś innego... Swoje prawdziwe "ja"? A może jeszcze coś innego...?
Chwalę się, może nie powinnam... Ale tak się ucieszyłam.

piątek, 21 lutego 2014

Na dobry weekend

Za oknem energicznie świeci słońce, przede mną daleka droga...


Zostawiam na dobry weekend kwiatuszek z dalekich stoków Ciemniaka. Z marzeniami o lecie i przestrzeni :)

Hmm. Taka zakładka też byłaby ciekawa... Ale przede mną jeszcze projekt "trojaczki" (taki suspens)....

czwartek, 20 lutego 2014

Bonusy

Z rozlicznych dzieł rysunkowo-malarskich moich dzieci tylko kilka dostąpiło zaszczytu permanentnej prezentacji (nieczuli na sztukę rodzice nie wytapetowali pozostałymi mieszkania). Dziś postanowiłam pokazać dwa kamzikowe aniołki. (Całą kolekcję innych można oglądać tutaj)

Pierwszy z nich przysiadł kilka(naście) lat temu na drzwiach do dużego pokoju/salonu. I chyba mu tam dobrze, bo nie odlatuje. Co prawda sukienka wypłowiała i stracił gdzieś jedno skrzydło, ale optymizmu i pogody ducha ma za pięciu. Wystarczy popatrzeć ;)


Drugi anioł czuwa nad naszym biurkiem i nosi adekwatne do tego zadania, nieco przydługie imię. Ma lat dwanaście. To akurat wiem dokładnie, bo powstał w czasie mojego ostatniego, kilkumiesięcznego epizodu pracy na etacie. Czyż nie jest uroczy? No i ta wzruszająca troska, aby Mamy ktoś strzegł, gdy idzie do pracy i nie ma jej w domu...


To są te słodkie, cudowne "bonusy" rodzicielstwa. Trzeba je chować w sercu i pamiętać ;)


(Mam nadzieję, że Kamziki nie urwą mi głowy. Duża frajdę sprawiało mi kiedyś robienie im zdjęć w tych samych ubrankach. Teraz mamy frajdę z oglądania.)

PS. Idzie wiosna. Fiołki znowu zaczynają kwitnąć :))


wtorek, 18 lutego 2014

Zagadkowa

Miałam wyraźną wizję. I termin. I realizowałam wizję konsekwentnie - też po to, by zmieścić się w terminie. (Pomysłodawca musi poczekać, już robi się dla niego).

Potem zaczęłam sprawdzać, na ile realizacja wizji jest czytelna.

I okazało się, że zupełnie nie jest :(. Absolutnie nie jest :(. Nikt mnie nie rozuuuumie. Buuu. :))

Nawet Średni Kamzik, która w końcu odgadła, o co chodzi i tak twierdzi, że  kojarzy się jej z czymś innym. :P

Zatem przedstawiam zagadkową zakładkę.
Literki (ledwo majaczące), podpatrzone u ENNki i dostosowane.


PS. Najstarszy Kamzik twierdzi, że odgadło więcej osób. Konsultacja z poniedziałkowym Kochanym Gościem wypadła jednak znowu na moją niekorzyść.  :P

niedziela, 16 lutego 2014

Matematyka

Przy niedzieli będzie na poważnie.

Matematyka, nie tylko rachunki, ale i matematyka (tak, znajomi matematycy wyraźnie podkreślają, że to nie to samo) zawsze były mi bliskie i nawet szkolne stopnie bliskość tę jakoś tam odzwierciedlały. Rachunki radowały swoją przewidywalnością i uporządkowaniem. Lubiłam rozwiązywać słupki i wpisywać właściwe liczby w puste krateczki. Z czasem oczywiście krateczki się wyiksowały i wyigrekowały, ale porządek z grubsza został.

Paradoskalnie zaś, pierwszym z działań matematycznych, które mi (i nie tylko mi) wpajano, niekoniecznie z mlekiem matki, ale zaraz potem, było dzielenie. Wpajano, powiedzmy od razu, z różnym skutkiem (niestety).

Dzielenie rozumiane jako cnota, jedna z największych. Nie można być egoistą, trzeba się podzielić...
Dzielenie uczące, że drugi człowiek jest ważny, że trzeba go zauważyć.
Dzielenie rozumiane też czasem jako zadanie niemal nie do wykonania. Jak dzielić gdy kołderka za krótka, a każdego przykryć trzeba?
Dzielenie pokazywane w praktyce. Proszę tu jest zupa; możesz spać na podłodze; tym dzieciom spalił się dom, może dacie im jakieś zabawki; to jest już za małe dla was, damy pani Z.; panią S. trzeba odwiedzić, weż ciasto.......
Dzielenie będące praktycznym wyrazem i świadectwem... zastanawiam się czego. Normalności?
Bez wielkich słów, bez patosu. Tak trzeba i tyle.

Bardzo boleśnie doświadczam, że teraz jest w cenie inne dzielenie. Takie pokrewne tym upiornym szufladkom, o których niedawno pisałam.
Dzielenie, bo czytasz A czy B.
Dzielenie, bo oglądasz C czy D (albo co gorsza E).
Dzielenie bo słuchasz F, G, H zamiast I, J, K.
Albo i nie czytasz, nie słuchasz, nie oglądasz! Fuj!
Dzielenie, bo ośmielasz się nie zgodzić.
Dzielenie, bo wolisz ten a nie tamten język (a przecież tamten lepszy, lepszy)
Dzielenie, bo mówisz,że nie rozumiesz.
Dzielenie, bo mówisz, że rozumiesz to, czego inny nie rozumie i jeszcze próbujesz tłumaczyć.
Dzielenie, bo ktoś wypowiedział się pozytywnie o jakimś działaniu M. Albo N.
Dzielenie, bo stwierdzasz, że O nie jest takie proste jak mówi P.
Dzieleniem, bo używasz R, bo używasz S, bo nie używasz....
Itp.
Itd.

Nie, nie jestem naiwna i wiem, że w takiej czy innej formie to drugie dzielenie było zawsze (od tego nieszczęsnego incydentu z jabłkiem jak napisał jeden pan). Ale mam czasem wrażenie, że ostatnio osiąga jakieś niebotyczne rozmiary. Bez szans dla innych działań matematycznych.
A przede wszystkim - że zaczyna być uważane za cnotę! (to jest wykrzyknik zgrozy)
Niezależnie od tego kto dzieli...
I że za tym dzieleniem idzie pogarda. I chamstwo. I parę innych brzydkich rzeczy pewnie.

I to jest postępowanie równie mądre jak dzielenie przez zero. Ale i  straszne.

I żeby nie było - ja tam nie wiem, czy i mnie się to nie przydarza. Bo mam wrażenie, że to dzielenie przez zero wkrada się czasem w człowieka niepostrzeżenie i zaczyna panoszyć.

Recepta? Dla ogółu chyba nie ma.
Może taka indywidualna (żeby nie zakończyć ponuro).


"Może to coś da, kto wie?"
;-)



piątek, 14 lutego 2014

Wazonik

Szukałam w tym tygodniu zdjęcia do kolejnej edycji (za)fotografowanych (a będzie o kolorach) i wpadł mi w oko stojący na półce z książkami dzbanek/wazonik. Od jakiegoś czasu stoi w kąciku i nie rzuca się w oczy. Nawet nie wstawiam teraz do niego kwiatów, bo te jakoś wolę w jednobarwnych, a najchętniej szklanych wazonach (w takim prostopadłościane za szkła kwiaty wyglądają rewelacyjnie). A w sumie kiedyś... kiedyś to stał w nim zasuszony bukiet ślubnych frezji... (Z bukietu pozostała mi już tylko wstążeczka...).

Tak sobie stoi w dobrym towarzystwie:


Wazonik pochodzi z dalekiej Bretanii, z urokliwego miasteczka Locronan, wielkiej atrakcji turystycznej (a Polański kręcił tu Tess). Byłam tam raz w życiu, dawno temu i chętnie pojechałabym jeszcze raz... Nawet mi tłumy turystów nie przeszkadzały (sic!). Bretania w ogóle jest piękna... No cóż, pomarzyć można :). Ceramiki z tym wzorem bylo tam wtedy mnóstwo, wyrób zapewne którejś z bretońskich "fajansiarni". Nie wiem, bo nie ma żadnego znaku ani napisu na dnie. Wazonik ma urokliwy kształt, taki nie do końca typowy.

No i popatrzcie na te kwiatki: delikatne, pastelowe, zwiewne, romantyczne. Pasowały mi trochę do tematu konkursu foto, ale w końcu wybrałam co innego :)





Ładna byłaby zakładka z takimi kwiatuszkami... Kto podejmie wyzwanie? :))

środa, 12 lutego 2014

Ciasto jogurtowe, czyli podróże kształcą

Ten wpis powstaje z inspiracji Janeczki, która wspomniała w którymś z postów o pieczeniu babki jogurtowej. Janeczka zdążyła już później zamieścić przepis na swoje ciasto, ale mój jest nieco inny, a poza tym wiąże się z nim historia, którą lubię wspominać :).

Stosowną liczbę lat temu, kiedy niektórych Czytelników tego bloga jeszcze nie było na świecie, spędziłam letnie miesiące na urokliwej (zwłaszcza z perspektywy lat), choć tak naprawdę niełatwej i wymagającej pracy jako tzw. "au pair" we Francji. W czasach muru berlińskiego i zasieków między Wschodem a Zachodem, czasach bez komórek i internetu, była to wyprawa trochę szalona. I w pełne nieznane. Tyle, że pracę załatwiała sprawdzona wielokrotnie przez innych, uczciwa do szpiku kości pani R., Francuzka zaangażowana bez reszty w rozmaitą pomoc Polakom.

"Moja" rodzina okazała się przemiła, dość szybko się zgraliśmy, mówiliśmy sobie po imieniu i przez "ty". Mieli rzadką cechę traktowania "operki" naprawdę jako członka rodziny i nie czułam się nigdy przy nich służącą (a bywało przy innych) ani też nie czułam się gorsza, szanowali mnie, a nasze rozmowy nie ograniczały się do kwestii domowo-kuchennych. Świetni ludzie. Dzieci była trójka, 10 lat, 5 lat , 7 mies. Czasem dawały w kość, ale zasadniczo były miłe i współpracujące. Dogadywaliśmy się. Tu można by snuć wiele dygresji, ale zmierzam do ciasta :).
Były to wakacje, więc ten czas spędzaliśmy w kilku różnych miejscach (pani domu jeszcze była na urlopie wychowawczym). Jednym z tych miejsc była urocza wioseczka gdzieś na granicy Normandii, na tyle "blisko" Paryża, że pan domu mógł dojeżdżać do pracy. W tej wioseczce znajomi mojej rodziny kupili dom - starą kawiarnię - na dom letni i przyjmowali w nim znajomych z rodzinami, urządzali imprezy itp. Dzieci było więc więcej i opiekunek też - mamy dzieci, ja i jeszcze dwie "operki", jedną z nich była Hiszpanka, o wdzięcznym imieniu Isabel. No i właśnie Isabel, oprócz wtajemniczania nas w zawiłości niektórych hiszpańskich zwyczajów, piekła ciasto jogurtowe.

Nie wiem jak jest teraz, ale wówczas we Francji pieczenie ciasta w domu (przynajmniej w tym środowisku) było pewną ekstrawagancją. Powszechne były ewentualnie rozmaite tarty z owocami na słodko i quiche na słono, natomiast takie ciasto było czymś zaskakującym. Okazało się wyśmienite, więc skrzętnie zanotowałam przepis darowując sobie częściowo tłumaczenie; o tak to wygląda:


No i potem wielokrotnie to ciasto piekłam już dla "moich" Francuzów, zawsze chwalona i doceniana nad wyraz. Dumni byli ze mnie, że hej i ciasto nosiło moje imię (powiedzmy "gâteau d'Agaja")! Zwykle używałam okrągłej tortownicy. Zawsze zaskakiwało mnie, że gospodyni liczyła ile osób siedzi przy stole i potem kroiła ciasto na tyle kawałków ile było potrzebne. Niezależnie od tego, czy byli to szanowani goście, czy sami domownicy, czy było osób 5 czy 10. Krojenie okrągłego ciasta najpierw na pół wyglądało dziwnie :).

Przepis zachwycił mnie prostotą, tempem wykonania i łatwością zapamiętania składników. I sympatyczne jest to, że miarką jest kubeczek od jogurtu ;).

Potrzebujemy:
• 1 kubeczek jogurtu naturalnego, niesłodzonego (125 g)
• 2 kubeczki cukru (można mniej, tak z 1 i 1/2)
• 3 kubeczki mąki
• 3/4 kubeczka oliwy (ja dodaję trochę mniej, ciut więcej niż połowa i używam oleju słonecznikowego lub rzepakowego; jeżeli oliwa z oliwek, to lepiej light, extra vergine daje specyficzny posmak)
• 3 całe jajka
•  ~1,2-1,5 łyżeczki proszku do pieczenia (a jak ktoś bardzo chce, może dodać cukier wanilinowy)

Składniki po kolei wlewamy/wsypujemy do miski i mieszamy na gładkie, lekko lejące ciasto. Ja robię to dużą łyżką plastikową, a możną kopystką. To bardzo szybko idzie. Potem przelewamy do formy wyłożonej papierem i pieczemy w temp. 180-200°C na złoty kolor, przez ok. 40-50 min - aż patyczek wbity w ciasto będzie po wyjęciu suchy. Po pierwszych 10 minutach pieczenia warto naciąć wierzch ciasta, na głębokość ok. 1 cm. Ja zwykle po 20 min przełączam na samą dolną grzałkę w piekarniku.


To są proporcje na foremkę "keksówkę" dł ok. 26 cm. Ja zwykle piekę porcję z dużego jogurtu (tak samo mierzę składniki kubkami i dodaję więcej jajek - 5 lub 6 - oraz 2,5-3 proszku) i takie właśnie ciasto z dużego jogurtu widać na zdjęciu.

I teraz punkt najlepszy.
To jest świetne ciasto samo w sobie (można posypać cukrem-pudrem) ale też jest to świetne ciasto-baza do pieczenia z owocami - jabłkami lub śliwkami. Albo z bakaliami (rodzynki, orzechy, skórka pomarańczowa). Jeżeli robię je z jabłkami (najlepiej wybrać kwaskowate, nie za bardzo soczyste), to po prostu po przelaniu ciasta do formy, wkładam w nie jabłka obrane i pocięte na nieregularne, nie za grube kawałki  - tak żeby się schowały w cieście. Ilość jabłek/śliwek zależy już od inwencji i cierpliwości piekącego.
Można spróbować z jakimś jogurtem smakowym. Moja przyjaciółka kiedyś wzięła brzoskwiniowy. Ale ja aż tak nie eksperymentowałam.
Można to ciasto piec w okrągłej formie i kroić trójkąciki, można piec na prostokątnej blasze i kroić w kwadraty, albo w keksówce i podawać plastry jak babki piaskowej. Można też oczywiście upiec w klasycznej formie na babę (choć dla mnie prawdziwe baby wielkanocne, to drożdżowe są). Z tego ciasta fajnie wychodzą też rozmaite babeczki, w tym muffiny.


Od czasu, gdy pojawiły się w Polsce jogurty w kubeczkach ciasto jogurtowe stało się chyba najczęściej przeze mnie pieczonym (w różnych wersjach) i zawsze wszystkim smakuje. I tak szybko się je robi! O ile tylko ktoś nie spali go, nie może się nie udać.
Polecam :)


A w wyobraźni powinny majaczyć normandzkie bezkresne zielone pola i szare, kamienne domy o czarnych stromych dachach.

poniedziałek, 10 lutego 2014

A miało być inaczej

Usiłuję brać udział (pierwszy raz!) w długofalowym projekcie (za)fotografowani. Nie żebym się uważała za mistrza fotografii - czasem jakieś zdjęcie się uda, ale nie przesadzajmy. Ale zabawa przednia, a i towarzystwo wyborowe.
Ale - zdarzył mi się przykry kiks :( Ręka się omsknęła, czy coś - w każdym razie na czwartą edycję poszło nie to zdjęcie, które po długim namyśle wybrałam. I żebym wysyłała w pośpiechu na ostatni moment - nic z tego. Spokojnie, z zapasem czasu - sknociłam.
Zatem pozstaje zaprezentować tutaj żywioł (jeden z), który postanowiłam nazywać moim, lekko przycięty dla lepszego wyrazu::


Góry oczywiście, ale i niebo, wiatr, przestrzeń. Te szalejące chmury... Zawsze lubiłam patrzeć w niebo i wyobrażać sobie w chmurach tajemnicze lądy i krainy...

Wzruszyłam się, że dostałam punkty pomimo gapiostwa...
Gratulacje dla wszystkich uczestnków, szczególnie zwycięzców etapu :)
No i teraz będę po trzy razy sprawdzać co wysyłam...


sobota, 8 lutego 2014

Ze starego pianina

Tytuł trochę przewrotny, wszak zakładkę kończyłam wczoraj :).
Stare pianina kojarzą mi się z lekko pożółkłymi klawiszami, przypominającymi kość słoniową.
Zaczęłam o tym myśleć i posypały się skojarzenia.

Kość słoniowa kojarzy się z pięknymi, drogocennymi przedmiotami i okrutnym masowym zabijaniem słoni. Zawsze lubiłam słonie - taki absurdalnym przywiązaniem dziecka do słoni z naszego ogrodu zoologicznego - za czasów mojego dzieciństwa żyły w nim dwie słonice, jedna chyba na emeryturze pocyrkowej (mogę zmyślać, tak mi się kojarzy) i oczywiście nie miały kłów, były natomiast ogromne (ale jedna mniejsza, bo młodsza). Sugestywne opisy z książek przygodowych dodały im resztę uroku :).

Stare pianino natomiast - a co to znaczy stare? :) Moje pianino (Kamzikom zdarza się dyskutować kto je zabierze, kiedy będą wyprowadzać się z domu - paskudy jedne) ma lat 38 albo 37. Czy więc jest stare?  Ciekawe pytanie, bo zawsze myślałam o nim jak o nowym... :P (a i linię ma nowoczesną, żadnych ozdóbek, płaskorzeźb czy kinkietów). No i pożółkłych klawiszy nie ma. Jednak dla mnie prawdziwe "stare" przedmioty to głównie te przedwojenne (sprzed tej drugiej światowej, nie polsko-jaruzelskiej). Oczywiście nie myślę w tym momencie o ubraniach :).

No cóż, w stosunku do ludzi też jakoś przesuwa mi się granica młodości. W którejś z powieści L.M. Montgomery jest takie zdanie "bohaterki powieści wydają mi się stanowczo zbyt młode". Pamiętam, jak stwierdziłam, że zgadzam się z nim absolutnie :))

Teraz pewnie powinnam napisać okrągłe zdanie o sensie życia, żeby było do końca mądrze (?) i refleksyjnie. Ale nie napiszę. Aż tak poważnie i wiekowo się nie czuję :P Bo w środku - wiadomo - lat mniej niż w metryce. A za oknem całkowicie niepoważne słońce.


Takie słońce nastraja tylko do pogodnych myśli, nawet jeśli w sercu kryje się sporo innych refleksji o przemijaniu czasu (i nie tylko czasu).

Zakładka jest więc pożółkła celowo a nie ze starości. Od początku haftowania tych zakładek klawiaturkowych miałam ochotę położyć na nich czerwone kwiatki. No i wreszcie to zrobiłam. (Bo raz wcześniej to były tylko mini-kwiatki). A ponieważ błękity trochę mnie zmęczyły, mamy zieleń. Z odrobiną ciemnej czerwieni.


PS.
Z translatora: And because blues me a little tired, we are green. Tak absurdalne, że aż nieprzytomnie śmieszne ;)

czwartek, 6 lutego 2014

Wytrwałość

Ponieważ od jakiegoś czasu zakładkowe wpisy nie są jedynym tematem tego bloga, pozwalam sobie na kolejną króciutką refleksję natury bardziej ogólnej :)

A mianowicie, podziwiam ludzi wytrwałych.
Cecha ta - wytrwałość - kojarzy mi się zdecydowanie pozytywnie, choć oczywiście można sobie wyobrazić wytrwałość w czymś złym. Ale wytrwałość kojarzy mi się z wiernością i tu już mamy dwie pozytywne cechy. Pozytywne i stanowiące o sile charakteru człowieka. A do tego jakoś mało obecne w przestrzeni publicznej - mało zauważane.
A godne podziwu.

Na przykład wytrwałość w zdobywaniu jakiejś umiejętności. Cierpliwe ćwiczenie po trochu, jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.... Bo ktoś wie, co chce osiągnać i dąży do tego celu. I właściwie obojętne czy jest to nauka jakiejś umiejętności czy zdobywanie wiedzy.

Ale wytrwałość ma jeszcze inne oblicze, bardziej pokrewne wierności. Tak się składa, że od paru lat co jakiś czas zbieram grupę ludzi do wykonania istotnego zadania - na zasadzie wolontariatu. Nie jest to łatwe, bo wymagane są konkretne umiejętności na dość wysokim poziomie i konieczna jest też pewna doza samozaparcia, dotrzymanie terminów (aczkolwiek nie takich "na wczoraj"). Praca jest ciekawa, stanowi pewne wyzwanie, pozwala się rozwijać, ale jest wykonywana obok normalnych obowiązków zawodowych i rodzinnych. Dlatego też staram się zbierać większą grupę - wtedy na każdego ze "zbieranych" wypada mniej roboty (na mnie przede wszystkim, bo jak kogoś nie znajdę, muszę zrobić to sama, a to przedłuża sprawę) .

Wczoraj rozsyłałam wici.
Wiecie jak dobrze jest przeczytać natychmiast entuzjastyczną odpowiedź, że oczywiście, chętnie, to co przydzielę na początek, a może i więcej? Od osoby, która ma trójkę małych dzieci... I to nie pierwszy raz zgłasza się do roboty...
(teraz czekam na kolejne odpowiedzi...)

Wytrwałość i wierność - nie w deklaracji (na pewno ci pomogę, kiedyś), a w czynie.
Bezcenne.

~•~

A w ramach ilustracji pochwalę się widokiem mojego mini warsztatu pracy.  Dostałam wczoraj przepiękny list od eNNki, na zdjęciu tylko jeden jego element... pozostałe zachowuję już dla siebie :) Moja wdzięczność nie ma granic :)


wtorek, 4 lutego 2014

Pawie pióra krasne

Nie, nie mam czapki, nie będę stawiać pańskiego dworu (ani tym bardziej wysypywać wora złota) i ufam, że nie zostanę z samym sznurem. Poczta Polska wyrobiła się, mogę pisać.

Miało być w kolorach z pawiego pióra, bo takie zestawienie lubi Pewna Pani. (Zdradziła to już dawno, ale niestety trzeba było czekać z realizacją.)
No i najpierw wydawało się, że to nie takie trudne zamówienie. Ale jednak nie jest to super proste. Nie mam opalizujących nici (pewnie można i takie kupić, nie wiem), a dla mnie osobiście cały urok pawiego pióra (podobnie jak z piórkami kaczorów krzyżówek) polega na tym, że są to kolory mieniące się. Pooglądałam trochę zdjęć, usiłowałam odkryć, co stało się z pawim piórem, które kiedyś mieliśmy w domu (nadal nie wiem), po czym doszłam do wniosku, że nie będę w tym momencie ślepo naśladować natury. Kolory to kolory. Skończyło się na dwóch podejściach do tematu. Pierwsze, badające grunt, skończyło się zakładką, którą nazwałabym grzeczniejszą. O, taką:


Sympatyczna zabawa kolorów, podoba mi się. Taka spokojna.

Nie byłam jednak do końca zadowolona.

W związku z tym zakładka, która wyruszyła tydzień temu w daleką drogę jest inna. Nie wszystkie odcienie kolorów są widoczne od razu, niektóre dopiero po wnikliwym przyjrzeniu się zdradzają swoją obecność. No i nie ma ogonka! To ukłon w stronę pierzastości pióra, która w końcu miało być pierwowzorem. Tyle warkoczyków (warkoczątek nawet) to naprawdę było wyzwanie:


Czerwony akcencik został dodany świadomie, na przekór dominującej kolorystyce.

I jeszcze obie razem:
Takie zupełnie inne od siebie.


I w sumie jakoś weselej się zrobiło w tych styczniowych i lutowych szaroburościach, prawda?

niedziela, 2 lutego 2014

Do, re mi..

Albo inaczej: doe, ray, me, far... Znacie?


Jeden z moich ulubionych filmów i piosenka, którą lubimy śpiewać :)
A tu wersja inna, ale też porywająca. Mój ulubiony dworzec... :))


Raczę Was tą muzyką dlatego, że są kolejne zakładki. Tym razem oktawy w kolorze blue. Tak sympatycznie się je haftowało... Niewątpliwie istotna była sobotnia podróż do Warszawy - sporo czasu na haftowanie bez wyrzutów sumienia, że powinnam stukać w klawiaturę, a nie wkłuwać igłę w dziurki. Jak dobrze, że mogę znowu wyszywać w samochodzie! Szkoda tylko, że moja mini-lampka na USB nie daje sie podłączyć w aucie - tak by się po ciemku też dało pracować...

Pierwsza była zakładka tak jakby negatywowa... Prawdę mówiąc w wyobraźni widziała mi się ładniejsza, ale w sumie efekt nie najgorszy. Z kwiatkami w wersji minimalistycznej :)


Takie nocne pianino wyszło... Ale z takiej pieknej, ciepłej nocy....

Przy szukaniu kolorów do tej granatowej zakładki weszła mi w ręce urocza cieniowana mulina, delikatna i zwiewna. Wypełnianie płaszczyzny cieniowaną nitką zawsze jest ciekawe. Powstała więc trzecia klawiaturka, konsekwentnie utrzymana w niebieskościach.


Ciekawie wyglądała nawet jeszcze bez zaznaczonych klawiszy - tak nierealistycznie, bo wydawało się, że granice klawiszy wyznczają odcienie nici i wyglądało to dość niesamowicie, tak nie do objęcia wyobraźnią. Ale wolę tę wersję, którą tu pokazuję.

No a jak już mamy trzy klawiaturki, to możemy się pobawić :)
Na takim kolorowym pianinie dzieci na pewno chętniej ćwiczyłyby gamy i pasaże ;)))


A tu trójkącick - widać teraz, że te ciemne klawisze przy cieniowanych są granatowe, a nie czarne.


I zastanwiam się teraz, czy będzie jeszcze jedna klawiaturka (Kamzik Najmłodszy ma pewne wizje i postulaty) czy też jednak nie... W każdym razie na pewno nie natychmiast (choć nie twierdzę, że nie zacznę...). Kolejny ciężki tydzień przede mną :)