czwartek, 30 stycznia 2014

Szufladki


Pamiętam, jak dawno temu spontanicznie kupiliśmy z mężem naszą pierwszą komodę. W sklepie Cepelii na Monciaku w Sopocie. Trzy szuflady, nie za wysoka, ale dość pojemna. Szaleństwo, bo do domu (bardzo) daleko, już nawet nie pamiętam jak w końcu do nas przyjechała. Ale były to jeszcze czasy, kiedy człowiek cieszył się, że coś fajnego znalazł i kupował szybko, żeby ktoś inny go nie ubiegł. A potem dalej myślał. :) Komoda służyła nam cierpliwie, po latach odbyła kolejną podróż w inne strony i nadal służy, tyle że komuś innemu.

Potem kupiliśmy inną komodę - z lubością wkręcałam śruby (zawsze lubiłam budowanie z klocków), a mój Teść załamywał nad tym ręce, bo Średni Kamzik już był w drodze. Tę mamy do dziś, choć komody nie przypomina, bo została wkomponowana w zamawiane po latach meble. Z czasem pojawiły się w domu jeszcze inne komódki, o rozmaitym przeznaczeniu i wielkości. Takie po(d)ręczne, przydatne, porządkujące, wygodne....

A oprócz szufladek w komodach i komódkach miewaliśmy jeszcze szufladki i szuflady w biurkach... I zawsze ten sam cel - aby coś było uporządkowane, pod ręką, na miejscu... Bo ja to generalnie lubię mieć wokół siebie i w swoich rzeczach porządek, choć doświadczenie pokazuje, że ten porządek jednak co jakiś czas trzeba robić od nowa....  :)

I tak sobie dumam nad tymi szufladkami. Jakie są przydatne, po(d)ręczne, porządkujące, wygodne...

I przyznam, że mało co mnie tak irytuje jak wciskanie w szufladki ludzi.
Wiem, to takie wygodne. Kuszące. Ten z nami, ten przeciw nam.
Szast prast, złudzenie porządku gotowe i można się czuć kimś ważnym.


Nie cierpię jak mnie ktoś wpycha w szufladkę. Buntuję się. Wyłażę. Nawet czasem kłócę. Ostro. Bo ja potrafię się kłócić, choć tego nie znoszę (i zwykle odchorowuję).

Czy można nie wpychać w szufladki innych ludzi? Wyjść ze stereotypów? Wierzę, że tak.
Czy to dowód na (duchowe) pokrewieństwo z Don Kichotem? Niepoprawny optymizm? Naiwność?


Obym sama się tego zawsze potrafiła ustrzec...

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Dwie oktawy

Co zrobić, aby wywołać okrzyki (no, nie mówię, że bardzo głośne) zachwytu własnych dzieci?
Dać im tytułowe dwie oktawy na zakładce - więcej się nie zmieściło.
Człowiek jeszcze ryzykuje, że usłyszy pytanie "Dlaczego pianino ma ogonek?".
Nie wiem dlaczego. Ma.

W listopadzie bylismy z mężem w pewnym sklepie z bogatym asortymentem instrumentalno-okołomuzycznym w celu nabycia ukulele. Taki bogato wyposażony sklep sprawia, że chciałoby się kupić zdecydowanie więcej rzeczy niż jest potrzebne. Ołówek z nutami na przykład. Teczkę w altówki. Torbę w nutki. Szalik z klawiaturą.... Wszystko baaardzo.... wysoko cenione, powiedzmy.
To właśnie szalik z klawiaturą podszepnął mi pomysł na zakładkę. Im mniej kolorów, tym szybciej się wyszywa - a dziś nawet do fryzjera zabrałam robótkę....

Wynik jest na razie bardzo realistyczny. W planie wersja fantazyjna :). I - obawiam się, że mogą być niezbędne dalsze powtórki tematu, bo już padło "A dla kogo to...?".
:))

sobota, 25 stycznia 2014

Jedna świeczka

Gapam.
Zdecydowanie.

Szykowałam się na rocznicowy wpis na dzisiaj (25 I).
I sprawdziłam z ciekawości jeszcze raz... a rok mojego blogowania minął 21 stycznia czyli we wtorek! To w sumie nieźle, że choć tydzień mamy ten sam.

Liczbowo (statystycznie) nie ma tu nic imponującego, jest mnóstwo płodniejszych Autorek i poczytniejszych, bardziej popularnych blogów. Jednym słowem jest wiele osób piszących lepiej i ciekawiej. (Przykładowa lista po prawej)

Ale:

Blogowanie pozwoliło mi odkryć nieznane strony świata i poznać Bardzo Wartościowe Osoby, niektóre nawet w świecie realnym.

I to jest największa radość.

Serdecznie dziękuję wszystkim, którym chce się tu zaglądać, a nawet zostawiać komentarze. Ciąg dalszy nastąpi z całą pewnością :)



piątek, 24 stycznia 2014

Numer dziewięć

Króciutko.

Wreszcie jakaś robótka. Tytuł wpisu (number nine - taka ładna ta aliteracja w obcym języku) wziął się z mojego zdziwienia, że to już dziewiąta zawieszka (inaczej key keep, też ładna aliteracja) - jakoś to szybko leci. Liczyłam jakiś czas temu, że liczba zakładek to już daaawno setkę przekroczyła, ale że te maleństwa tak się rozmnożyły?
To konkretne maleństwo powędrowało do nowej Właścicielki, oby mogła się nim nacieszyć.


Warkoczykowy sznureczek wrócił do łask (bo wstążeczki się skończyły chwilowo). Tym razem świadomie kilka elementów z obu stron jest identycznych (tzn. to samo w tym samym miejscu po obu stronach robótki). Daje to większą spójność i... mniej jest oczywiste która strona jest która :)


Kolejne zakładki doczekają się pokazania już niedługo (mam nadzieję, nie tylko ode mnie to zależy).

Prośba "śnieżynkowa" nadal aktualna. Nie mamy nowych wiadomości.


Update ~20.30.
Asia odeszła dziś o 19.04. Wierzę, że jest w niebie. Wspomnijcie o jej mężu, rodzicach i rodzeństwie...



środa, 22 stycznia 2014

Śnieżynka... i prośba

W niedzielę byliśmy na koncercie charytatywnym. Zespół Arete już tu prezentowałam. Zachwycam się muzyką i zachwycam się tymi ludźmi. Dziś inna piosenka - posłuchajcie tutaj :)

Koncertowali tym razem dla Asi (zajrzyjcie). Atmosfera była serdeczna, nawet wzruszająca, ludzi naprawdę dużo, koncert piękny. Taki z wiarą, nadzieją i miłością :). Asi mąż wzruszony, koncert (i publiczność ;) ) nagrywany, aby mogła go obejrzeć w szpitalu.
Późnowieczorne wieści już były trudne - jedno przed Świętami jeszcze wydawało się na chwilę choć zażegnane, przyplątało się inne i błyskawicznie przerodziło w stan krytyczny. Asia jest w śpiączce farmakologicznej - to wiadomość z wczoraj, dziś jeszcze nic nowego nie wiemy.
Czasem (czasem!) miarą wielkości człowieka może być w takim momencie mobilizacja ludzi, którzy go znają... Dobro rozdawane wraca i w taki sposób.

Taką śnieżynkę przywieźliśmy z tego koncertu. Niewielka, ale urokliwa, prawda? (Ten błękit w środku naprawdę jest z cieniowanego kordonka). Będzie wisiała w oknie gdzieś obok gwiazdki od Gargamelki. Dziś jeszcze towarzyszy mi przy pracy.


Jeżeli macie taki zwyczaj, proszę dołączcie do tych, którzy dzień i noc wspierają Asię modlitwą...

niedziela, 19 stycznia 2014

Teresa

Był sierpień roku 1944. Teresa miała 17 lat.


Wojna nie oszczędzała jej rodziny. Ojciec już nie żył od ponad 7 miesięcy - aresztowany na początku wojny przez gestapo, przeszedł przez dwa obozy koncentracyjne; uważany wciąż za więźnia ważnego na tyle, by mimo skrajnego wycieńczenia jednak próbować utrzymywać go przy życiu, został wypuszczony pod nadzór policyjny (cała osobna historia, nie tu na nią miejsce) - przed śmiercią zdążył jeszcze spędzić odrobinę czasu z żoną i dziećmi. Dane mu było odejść na zawsze z grona najbliższych.... Cała rodzina już wcześniej, po wysiedleniu, wylądowała w okolicach Warszawy, znowu nie miejsce tu na opisywanie wcześniejszych losów.

Był więc rok 1944.  1 sierpnia Mama Teresy z jedną z jej sióstr wybrała się do Warszawy coś załatwić  - i już nie zdołały wrócić (przeżyły Powstanie). W miasteczku została czwórka rodzeństwa - trzy siostry (19, 17, 7) i brat (12). Mieszkali w jednym pokoiku. Któregoś dnia do miasteczka zjechał oddział Węgrów i zajęli na kwatery wiele domów, wyrzucając mieszkańców. Taki los też spotkał naszą czwórkę. Rozdzielili się po dwoje i znaleźli noclegi gdzieś na podłodze u dobrych ludzi. Miasto było przepełnione osobami, które zostaly wypędzone (bądź uciekły) z Warszawy. 30 sierpnia miasteczko otoczyli Niemcy, zaczęli przeczesywać dom po domu i wyłapywać osoby z warszawskimi kenkartami - te zdolne do pracy. Dotarli do mieszkania, w którym zatrzymała się Teresa z bratem. Aresztowali pana S., który przyjął rodzeństwo na kwaterę. Teresa spotnanicznie zaproponowała stojącemu w pokoju Niemcowi zamianę. Wytłumaczyła, że pan S. ma dwoje małych dzieci i jest im potrzebny, a ona nie ma rodziny i może pracować. Niemcowi było wszystko jedno - powiedział, że musi kogoś zabrać, bo w domu jest za dużo ludzi nadających się do pracy... Teresa wylądowała więc najpierw w Pruszkowie, a potem upchnięta z innymi w wagonie bydlęcym pojechała na roboty do Niemiec. Podczas jazdy, w nocy, pociąg stanął. Teresa obudziła się, wyjrzała przez szparę i... zobaczyła na tle nieba charakterystyczną wieżę kościoła w swojej rodzinnej wsi (skąd wyrzucono ich wiosną 1942 r.)...

Mężczyźni aresztowani tamtej nocy trafili do obozu Auschwitz.

Teresa stosowną liczbę lat później zostałą moją Matką Chrzestną.
W tym roku minie 12 lat od jej śmierci.


Niewiastę dzielną któż znajdzie....

czwartek, 16 stycznia 2014

Świeć gwiazdeczko...

Wpis tak jakby trochę po czasie. Okres Bożego Narodzenia już się skończył, smętna, choć ciągle urokliwa choinka czeka na rozebranie i pożyteczne dokonanie żywota w kominku*. Ale to właśnie w tym tygodniu otworzyłam białą kopertę, z której (między innymi) wywędrowała delikatna biała gwiazdka. O taka:




Gwiazdeczka miała jeszcze miłe towarzystwo  :) Dziękuję Gargamelko :) (świadomie daję link do tego drugiego bloga :) )

Gwiazdka wywędrowała z koperty i sprowokowała do zamyśleń choinkowo-astronomicznych. A że za oknem zrobiło się biało, atmosfera w sam raz gwiazdkowa.

I przypomniały mi się rzeczy trzy.

Najpierw tak filologicznie i etnograficznie. Czasem spotykam się z oburzeniem, że ktoś mówi "Gwiazdka" zamiast "Boże Narodzenie". Oburzeni upatrują w tej nazwie wpływów najgorszych z możliwych... A tymczasem jest to po prostu regionalizm. U nas w domu na książkach ofiarowywanych pod choinkę pisało się często dedykacje typu "Anusi - na Gwiazdkę 1975 - Babcia". Usiłowałam naprędce znaleźć, ale nie udało mi się, a mam w oczach takie dedykacje jeszcze sprzed wojny (tej pierwszej światowej). Może to gdzieś u Rodziców jest. Rozczula mnie trochę ta trwałość języka w pewnych sprawach. Jakby wbrew wszechobecnej tendencji do językowego niechlujstwa (ja tam nie jestem skrajną purystką, ale kiedy znajduję błędy w pismach mających wysokie ambicje...). Nie oburzajcie się więc na Gwiazdkę :)

Z Gwiazdką kojarzy mi się rzecz druga. Mianowicie w moim domu rodzinnym na czubku choinki zawsze wisiała gwiazda. Porządna, sześcioramienna, srebrna, z podobizną aniołka. Zawsze ta sama, pieczołowicie wyjmowana co roku z pudełka, czasem wymagająca odrestaurowania - wtedy jeszcze nie kupowało się folii aluminiowej w rolkach, tylko trzeba było wykorzystać "sreberko" od czekolady. My jako młode małżeńśtwo pierwszą naszą choinkę ubieraliśmy razem dopiero na drugie wspólne święta. Pierwsze święta spędziliśmy u Rodziców zostawiając wynajęte mieszkanie w stanie pakowania - tuż po Świętach mieliśmy wówczas przymusową przeprowadzkę (wymówiono nam mieszkanie, no nieistotne). Tak więc jak pojawiła się kwestia pierwszej choinki, trzeba było mieć coś do jej ubrania. Dostaliśmy dwa pudełka bombek od Chrzestnej MN (ona już nie stawiała całej choinki, tylko bukiet gałęzi w wazonie), a ja pracowicie srebrzyłam i kleiłam kulki orzechów i orzechowe stateczki (mamy je do dziś), jak na moich lekcjach angielskiego w dzieciństwie.


No ale miało być o gwiazdce. Trzeba było zrobić gwiazdkę na czubek choinki. Do zrobienia gwiazdki potrzebny jest - wiadomo - cyrkiel. Agaja więc narysowała, wycięła (teraz bym zrobiła dłuższe ramiona, ale cóż - jest), przygotowała drucik do zamocowania, "sreberko" do owinięcia i... stanęła przed pewnym problemem. Gwiazdka w domu rodzinnym była przestrzenna, to znaczy miała (i nadal ma) na ramionach taką wypukłość na środku. Trzeba było pokombinować... no i w roli wypełniacza świetnie się sprawdził papier toaletowy :)). Gwiazdka została wykonana i "pracuje" do dziś.


Nawet jeśli czubek choinki jest nieco krzywy, jak w tym roku. Natomiast najzabawniejsze jest, że kiedy mój brat założył rodzinę i miał własną choinkę, stanął dokładnie przed tym samym problemem. Robił gwiazdę i nie wiedział czym wypełnić te wypukłości. Użył... papieru toaletowego. Geny? Ależ się uśmialiśmy, kiedy się o tym zgadało!

I trzecie skojarzenie. Od lat wisi w naszej kuchni:


Kamzik Najmłodszy miał wtedy 8 lat. Należy zaznaczyć, że miał wybitnie "męskie" podejście do rysunków - nie przepadał za kolorowaniem, jeżeli już rysował, to zwykle cienką kreską, najchetniej ołówkiem lub długopisem. Tylko kontury. Tak więc samo użycie kolorów i staranne wypełnianie powierzchni stawia tę pracę wysoko. Mnie urzekła kompozycja - ta równowaga miedzy trzema królami a Panem Bogiem z aniołkami na górze... Pogoda tych postaci... I pomysł przedstawienia gwiazdy betlejemskiej. Wyszła tu jakaś niewytłumaczalna intiucja (a może coś gdzieś usłyszał, nie mam pojęcia, nie mówił o tym)... Dopiero później znalazłam artykuł twierdzący, że gwiazda mogła wyglądać właśnie tak, jak na tym rysunku, nie zaś jak znana nam kometa (gwiazda z ogonem, swoją drogą kilkanaście lat temu oglądaliśmy taką - bodajże w Wielki Piątek - może ktoś pamięta ;) )**.
Na obrazku jest też element proroczy - ten aniołek po prawej nad szopką gra podobno na oboju. W przestrzeni (kosmicznej) podrygują również, zapewne w takt obojowej muzyki, literki - te wyżej podskakujące są nieco mniej widoczne. Na uwagę zasługują także urokliwe owieczki :)

No i tak gwiazdkowo i nostalgicznie kończę ten wpis :) Praca (różnowymiarowa) czeka...

------------------------
* Nieocenione Kamziki dwa rozebrały wczoraj wieczorem, w czasie gdy po paru zdaniach przestałam pisać tu, a pisałam obowiązkowo gdzie indziej. A potem MN pociął... Choinka zawsze działa jak koza z żydowskiego dowcipu - tak przestronnie się zrobiło i dostęp do wszystkich książek mamy... Ale zawsze jakoś szkoda. Ładna była...


** Kamzik Najmłodszy twierdzi dziś, że usłyszał o wyglądzie gwiazdy ode mnie i dlatego tak narysował. :P Natomiast ja dokładnie pamiętam, kiedy znalazłam artykuł o gwieździe (jest ze stycznia następnego roku) i pamiętam jak bardzo byłam zdziwiona takim wyobrażeniem gwiazdy betlejemskiej. Każde z nas gotowe bronić swego do upadłego. No i bądź tu mądry i pisz wiersze jak mawiał jeden nasz znajomy... Jest oczywiście jeszcze taka możliwość, że KN usłyszał o tym w szkole (?) na przykład i przypisał z czasem Matce Rodzonej, bo ta - wiadomo - najmądrzejsza jest :P...

wtorek, 14 stycznia 2014

Do kotków, do kotków...


W czasach, gdy królowała na ekranach telewizorów Dobranocka z Jackiem i Agatką, telewizora nie mieliśmy, za to miałam płytę (singla jak byśmy dziś powiedzieli, z taką dużą dziurą w środku) z kilkoma dobranockami do posłuchania. No i właśnie tam była historyjka, z której zaczerpnęłam tytuł. Przypomniała mi się jeszcze książeczka dla dzieci o wierzbie, która miała (podobno) kotki, a gdy zatroskane koty z miasteczka doszły do niej z kłębuszkami włóczki do zabawy, zastały tylko same kocie ogonki :))

No ale jednak w tym wypadku rzecz nie dotyczy kotków na wierzbie. Dotyczy kotka na zakładce i kotków na zawieszce. Pracowicie haftowanych od dłuższego czasu, równolegle z gwiazdkami na szarościach. Niestety ogonki są nieco kanciaste - taki urok tej kanwy, o mimo wszystko całkiem sporych krzyżykach. Kotki siedzą w pozycji, którą lubię rysować, tej najłatwiejszej do uchwycenia. Fachowcy stwierdzą, czy da się je przypisać do jakiejś rasy... Te uszy coś mi przypominają, tylko nie do końca wiem co. Ale generalnie nie chodziło o rasę, tylko o to, żeby było ładnie i radośnie. Co - mam nadzieję - się udało..



(Zawieszka wbrew pozorom ma obie strony równe, tylko jak widze przy sklejaniu zdjęć coś się pokićkało).

niedziela, 12 stycznia 2014

Kolejny/a, another, ancora un altro, encore un autre.....

Kolejny przydaś, zawieszka, 'key keep" czy jak tam toto nazwać.

Lubię je wyszywać dlatego, że idzie to błyskawicznie, można pozwolić sobie na ciut mniejszą dyscyplinę po lewej stronie, a poza tym system, który przyjęłam daje pewną dodatkową przyjemność. Mianowicie przy takich skomplikowanych wzorach wyszywam obie strony jednocześnie - albo może lepsze jest określenie równolegle. Czyli biorę pierwszy kolor i zaczynam haftować najpierw jeden kawałek, a potem drugi (pierwszą stronę prawą i drugą stronę prawą). Wzory z założenia nie są identyczne, natomiast podoba mi się jednolitość kolorystyczna, czyli użycie tych samych kolorów po obu stronach zawieszki, choć oczywiście procentowe rozłożenie jest odmienne. Dzięki temu każda strona jest inna, ale kolorystyka jest dość spójna, a wykończenie brzegu pasuje idealnie. No i wzór się nie powtarza, a i wykorzystanie nici jest lepsze (mniej resztek nie do wykorzystania zostaje). Zachowuję przy tym zasadniczo symetrię, ale też coraz częściej świadomie ją w (czasem bardzo) drobnych elementach naruszam. Żeby było choć odrobinę dynamicznie :).
W ten sposób powstała również prezentowana niżej zawieszka. Jej właścicielka chyba już zdążyła zapomnieć, że wyraziła kiedyś chęć posiadania... Albo... straciła nadzieję, że będę pamiętać o zainteresowaniu wyrażonym od niechcenia, kątem ust. Ale ja pamiętałam...


To naprawdę dobra zabawa, gdy z tych samych kolorów powstają inne wzorki :)

W kolejnym wpisie chyba jeszcze coś pokażę, a teraz zabiorę się za (chronologicznie) pierwsze z dwóch poważych zakładkowych wyzwań, które jeszcze przede mną stoją... A może jeszcze najpierw się pobawię?

piątek, 10 stycznia 2014

Trzy kolory i coś

Tytuł mi wyszedł prawie u Edith Nesbit. Nawiązanie do klasyki jednym słowem :P

Czy też  dziwiło Was nigdy, że zielony nie jest kolorem podstawowym, choć go w przyrodzie najwięcej? Wydawało mi się to nawet jakoś nielogiczne. No ale wiadomo - wszystko zależy od tego co rozumiemy pod słowem "podstawowy".

Zakładka miała być w szarościach. I jest. Mam od dłuższego czasu w planach taką szarą monochromatyczną z myślą o osobie, która ubiera się właściwie chyba tylko w szarości (i na szczęście nie wie o tych moich planach), tym razem jednak monochromatyczność nie do końca mi odpowiadała. Więc jest nieco inaczej. Trzy kolory, a właściwie cztery, jeśli liczyć tło.... A ponieważ było zamówienie na cytat, jest i cytat. Tak zatem adekwatnie do kalendarzowej pory roku, w okresie świątecznym, powstała zakładka trzykolorowa, śnieżynkowa, optymistyczna. Pasująca do Właścicielki, na ile można Ją poznać z czytania  - moim zdaniem.


Tytułowe "coś" to właściwie jest mały dodatek do tej zakładki. Zdecydowanie bardziej od niej kolorowy. Mam nadzieję, że się przyda :) Jak widać znużyło mnie zaplatanie warkoczyków i zawieszka zaopatrzona jest we wstążeczkę. Bardziej pasuje więc do powieszenia na kluczu od szafy...

Widok z lampą błyskową:


I bez lampy, po drobnej obróbce :)


Ani jeden, ani drugi nie oddaje w pełni urody.

Tempo haftowania mam ostatnio zdecydowanie mniejsze, ale coś jeszcze jest gotowe, a kolejne prace są w głowie.  A jeszcze inne w zamówieniach (i to jakich!).

Update: Odkryłam, że taka zawieszka po angielsku nazywa się "scissors / key keep", co dość precyzyjnie określa jej rolę - żeby łatwiej było znaleźć klucz bądź nożyczki. :) Ja mam co prawda robótkowe nożyczki bez otworów na palce, ale w sumie pomysł niezły :)

środa, 8 stycznia 2014

Prezent z piernika

Wbrew tytułowi nie będzie to opowiadanie bożonarodzeniowe. Jednak przeglądając dziś robiącą ogromne wrażenie Galerię Piernika (znacie?, znacie?, podziwiacie?) pomyślałam, że warto uwiecznić tę historyjkę.

Było to w zupełnie niepierniczkowej porze roku (pierniczkowa to dla mnie grudzień i początek stycznia). Najmłodszy Kamzik zastanawiał się nad prezentem urodzinowym dla najstarszej siostry. Co prawda nie obchodzimy hucznie urodzin, ale najbliżsi starają się pamiętać.... Nawet jak się dysponuje sporą gotówką nie jest łatwo kupić w pełni udany prezent. Najmłodszy Kamzik sporą gotówką zaś nie dysponował. Postawił zatem na twórczość własną. Kiedyś z uroczego sklepiku na warszawskiej Starówce (tuż obok katedry) przywiozłam Kamzikom prześliczne pierniczki - aniołki i (umówmy się) altówkę. Zainspirowany tym NK postanowił własnoręcznie upiec dla siostry jej ukochany instrument. Z piernika. (Na szczęście nie w skali 1:1 ;P).
A jak mężczyzna coś postanowi, to to robi.
NK przedstawił pomysł Matce Rodzonej, która go zaakceptowała i wskazała miejsce, gdzie znajduje się książka z przepisem. Udzieliła również instrukcji co do proporcji, które warto zastosować (wszak chodziło o jeden instrument, a nie o setki pierniczków pieczone na święta). NK jako mężczyzna samodzielny udał się do sklepu po zakup stosownych produktów - tych, których nie było w domu. I przystapił do pracy. Samodzielnej od A do Z, od alfy do omegi. Matka co najwyżej półgębkiem udzielała drobnych wskazówek, ale większość czasu spędziła poza kuchnią. Okazało się, że ulubiony instrument wcale nie jest tak łatwo wykonać, jak się wydaje. Wersji było kilka. Nie pamiętam szczegółów, ale mam wrażenie, że problem był również z proporcjami instrumentu. I odwzorowaniem różnych takich elementów niezbędnych... W końcu jedno dzieł(k)o zostało wybrane, ozdobione i zapakowane. I tak sobie czekało na siostrę. Aż się doczekało i uzyskało honorowe miejsce na półce nad biurkim. Z czasem przeniosło się nieco wyżej....

I teraz czas na prezentację. Zdaję sobie sprawę, że rezultat może się wydawać skromny. Ale zapewniam, że wymagał wiele pracy. A jeśli dodamy cały ładunek emocjonalny i poświęcony czas oraz ówczesny wiek wykonawcy, to jest to prezent nad prezenty :)


Hm, czy ktoś zgadnie jaki to instrument??? :)

piątek, 3 stycznia 2014

Pasterze mili...

I teraz zastanawiam się, o czym myśli eNNka widząc tytuł... :P

Przywędrował wczoraj. Od Magdy i jej rodziny. Rozsiadł się najpierw pod choinką, trochę z tyłu za Świętą Rodziną, która wyszła z tych samych rąk przed pamiętną datą. Posiedział krzyżując nogi po turecku, pomedytował... Dziś przeniósł się na pianino i mógł wyprostować trochę nogi. Zaczęłam zastanawiać się na imieniem. Jakoś tak mam, że wszystkie moje lalki, a potem lalki i misie moich dzieci miały imiona... Wygląda mi na to, że (pomimo wschodnich/filipińskich rysów) zostanie Szymonem. Tym Szymonem z pastorałki: Krzyknął głośno Wojtek na Szymona: Szymo-onie, ko-cha-any, znak to-o nie-widzia-a-ny, że całe niebo-o czerwone... Jednej z ulubionych z mojego dzieciństwa, bo pojawiają się w niej znajome imiona.

I nawet podejrzewam, że Szymon zamieszka na pianinie na stałe... Pasuje, prawda?


Nie wiem czy na zdjęciu widać, że Szymon jest w całości wykonany z filcu. I ten filc ma zupełnie inną fakturę na koszuli, a inną na serdaku... Majstersztyk, uwierzcie mi, majstersztyk.

PS. Uzupełnienie: Szymona można obejrzeć z bliska i w innej pozie TU. :)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

A to dla tych, którzy przypadkiem nie wiedzą o co chodzi z tym krzyczeniem na Szymona :))

Wygląda na to, że dodatkowo z myślą o Miśce - i nie podejrzenie, że nie zna pastorałki mam tu na myśli :)..


Lubię Bajora, ale akurat tę pastorałkę znalazłam na YT w bardziej mi odpowiadajacych wykonaniach. Tylko filmiki nie chcą sie wstawić :(