Każdy (chyba) ma swoje ulubione miejsca. Takie, do których jest jakoś przywiązany emocjonalnie, co niekoniecznie jest racjonalne. Niektórzy nawet nie lubią do takich miejsc wracać, aby się nie rozczarować zmianami związanymi z upływem czasu i tylko pielegnują wspomnienia. Ja mam w górach wiele takich "swoich" miejsc, bo przez te -dziesiąt lat wędrowania po Tatrach nazbierało się wspomnień i przeżyć. I w taki właśnie kąt powędrowaliśmy w niedzielę. Nie skoro świt, bo jednak najpierw poszliśmy na Msze, ale całkiem wcześnie.
Powędrowaliśmy w bardzo malowniczą dolinę, o której wiele czytałam zanim się tam pierwszy raz znalazłam i która wciąż niesie w sobie jakiś urok czytanych wspomnień J.J. Szczepańskiego. Nazwę zaś ta dolina nosi mało romantyczną, Po polsku Koperszady (dokładnie Zadnie Koperszady) a po słowacku Zadné Med'odoly. Nazwa ta (stara, jeszcze z XV w) pochodzi od wydobywanej tu podobno daaawno temu miedzi, choć podawane jest jeszcze inne wyjaśnienie (Należy odnotować że są jeszcze przednie Koperszady, ale tam się nie chodzi). Dolina nie jest mała, ma 4,5 km długości. Podobno były tu świetne pastwiska i podobno walczono o nie. Stanowi granicę między Tatrami Wysokimi a Bielskimi (nazwa T. Bielskie pochodzi od b. starej miejscowości Biała Spiska, której mieszkańcy byli właścicielami m. in., hal w Koperszadach), u podnóży Jagnięcego Wierchu. Dolina prowadzi na przełęcz zwaną po słowacku Kopské Sedlo, a po polsku Przełęczą pod Kopą (w tym wypadku chodzi o Kopę Bielską). My używamy nazwy słowackiej, żeby nie pomylić przełęczy. Żeby było śmieszniej, to te Kopské przełęcze są niedaleko siebie trzy: Przednia, bezprzymiotnikowa i Wyżnia. Ruszaliśmy z Jaworzyny Spiskiej, to najdogodniejsze wejście dla przybyszów z Polski. Szlak ten zresztą jest najłatwiejszym ze szlaków prowadzących na południową stronę Tatr. Obecnie przez znaczną część doliny, i niewielki ale urokliwy wapienny wąwóz, prowadzi ścieżka dydaktyczna. Ta część jest chętnie odwiedzana przez rodziców z dziećmi, nawet małymi.
Kiedy bylismy w Koperszadach pierwszy raz (jakieś 10 lat temu, nie umieliśmy sie doliczyć) było tam bardziej pusto niż obecnie (ale i tak nie ma tłoku). W dolinie kwitły niezliczone górskie goździki. Schodziliśmy z przełęczy zanurzeni w zapachu gożdzików jak w perfumerii. Coś nieprawdopodobnego. Żadnego lata goździki już nie pachniały tam aż tak intensywnie. Szlak prowadzi jednak w wyższej partii sporo nad dnem doliny wapiennymi zboczami Tatr Bielskich i na brak ani na urozmaicenie kwiatów nie można narzekać. Po tej stronie doliny, przy szlaku, nie ma zbyt wielu jagód, nie widziałam też malin. Za to po przeciwnej stronie doliny... są, zdecydowanie są jagody. A w jagodach pasł sie niedźwiedź. Prawdziwy. Wielki (ale był b. daleko, dalej niż misie przezentowane już na tym blogu). Co prawda na końcowej stacji ścieżki dydaktycznej jest informacja o niedźwiedziach (i nawet miśki z drewna), ale jakoś nie braliśmy tego aż tak poważnie...
Z daleka wyglądał tak:
A z największym możliwym powiększeniem mojego aparatu tak:
Napatrzywszy się na misia poszliśmy dalej na właściwą przełęcz. Z niej nieco dalej na Predné Kopské Sedlo. Przy sympatycznych polsko-słowackich pogaduszkach, a potem przy kanapkach obserwowaliśmy kozice. Już tu kiedyś pisałam, że kozice na Słowacji są dobrze wychowane, lubią mnie i ładnie pozują do zdjęć. O, proszę:
Ogonek, ogonek jest najlepszy :))) Na Bielskiej Kopie.
Potem powędrowaliśmy w drugą stronę na Vyšné Kopské Sedlo. Przełączka ta po polsku nosi zawadiackie imię "Szalony Przechód" (ponieważ leży na zboczach Szalonego Wierchu). Było to najwyższe miejsce naszej wędrówki (nigdzie nie mówiłam, że szliśmy wysoko, 1933 m npm). Poszliśmy sobie na skałki kilka metrów wyżej i zalegliśmy podziwiając widoki. A widoki przecudne, bo to jest sam wschodni kraj całych Tatr i patrząc na zachód widać gory i góry i góry. Nie tylko słowackie, choć niewątliwie najwieksze wrażenie robi grupa Łomnicy (bo najbliżej). Można uczyć się Tatr, kształcić wyobraźnię przestrzenną. Ja lubię wiedzieć co widzę. I w sumie wiem :)) Jagienko, Twoja ulubiona też tu jest :))
A na deser zjawiły się orły. Dwa razem nie załapały sie na zdjęcie... Nad Szalonym Wierchem:
Kozica tam też była...
Piękny dzień... Podarowany...
Takie przyjemności w tym roku mnie ominą, ale co się odwlecze nie uciecze. Tera ztylko życzliwie rzucam zazdrosnym okiem na świadectwa bytności w górach:-)
OdpowiedzUsuńTym piękniejsze będą, jeśli wyczekane :)
Usuńno i popatrz jakie cuda! a zdawałoby się że tylko desc i desc tam będzie :)
OdpowiedzUsuńpięknie! :)
:****
Cuda, naprawdę cuda
UsuńMoże i dobrze że ten miś tak tylko z daleka :)
OdpowiedzUsuńKocham góry! Choć ostatnio nie znajduję dla nich czasu.
Misie zawsze są atrakcją. Rzeczywiście za blisko to byłby kłopot...
UsuńUwielbiam wędrówki po górach, z konieczności wybieram te niższe. Z przyjemnością przeczytałam Twoją opowieść i czuję się, jakbym tam była.
OdpowiedzUsuńCieszę się ogromnie :))
UsuńAle pięknie! Ja z wadą serca mogę tylko tak pozwiedzać :)
OdpowiedzUsuńKażdy ma niestety jakieś ograniczenia, Jak dobrze, że są zdjęcia :)))
UsuńTwoje góry są jeszcze piękniejsze niż moje :), bo teraz tyle w nich zieleni.
OdpowiedzUsuńI ten niedźwiedź!...
Góry są piękne zawsze. A miśki ciekawe...
Usuń