czwartek, 11 czerwca 2015

Kotopies

Absolutnie unikalny.
O ile dobrze zrozumiałam - na razie jedyny.
Krzywołapy jak miś z wierszyka o domku z dachem stromym.
Z grubym ogonem.
Z pyszczkiem, w którym niektórzy dopatrują się pokrewieństwa z bokserem, a ja dostrzegam podobieństwo do kota egzotycznego.
Wisi na drzwiach od regału z książkami i cieszy oko.
Wyszedł spod tej samej ręki, co pankot/inkot i kurczakinki. Może dzięki mojemu entuzjazmowi doczeka się rodzeństwa :). I podobnie jak inkoty zacznie podbijać świat :))

Na balkonie mojej Mamy:




I z obłędnie pachnącymi piwoniami stojacymi na stole, przy którym pracuję.




środa, 10 czerwca 2015

Smutek dzielony

Jest takie powiedzenie "Radość dzielona to radość podwójna, smutek dzielony to połowa smutku".
Z radością to zawsze prawda (o ile tylko ten ktoś, komu o swojej radości opowiadamy, nie zgasi nas), ze smutkiem to nie zawsze działa w ten sposób, że zaniknie. Ale: na pewno łatwiej jest radzić sobie z trudnymi sytuacjami, kiedy możemy komuś opowiedzieć, że nam ciężko. I nawet podać więcej szczegółów. Złość, gniew, smutek kumulowane w sobie zaczynają nas zżerać od środka i niszczą. Lepiej je wypowiedzieć. To też pomaga zachować lepszą perspektywę, nie wyolbrzymiać - a czasem nawet znaleźć rozwiązanie... Nawet gdy możemy się przy kimś wypłakać robi się łatwiej niż w samotności. Oczywiście przy kimś życzliwym, okazującym zrozumienie, empatycznym.

Ta zasada, że warto opowiedzieć komuś zaufanemu o tym, co gnębi działa szczególnie przy przydarzających się wielu osobom smutkach niekoniecznie w pełni racjonalnych, wyolbrzymianych przes stres, zmęczenie itp. Zawsze powtarzałam dzieciom, że jak je coś martwi, to trzeba powiedzieć. I zawsze od nowa, bo człowiek niby wie o tej przytoczonej na początki zasadzie, a potem zapomina albo zgrywa twardziela, który sam sobie poradzi, względnie "nie będzie martwić innych". (Jakby matka nie martwiła się widząc, że dziecku coś dolega).

To chyba też jest najbardziej dojmujące i bolesne w samotności - że nie ma komu opowiedzieć... Ani o radościach, ani o smutkach.

Zastanowiło mnie ostatnio, że jest to problem odczuwany przez ludzkość jako taką. Niedzielne śniadanie jedliśmy u kuzynki, która trochę podróżowała po świecie i która też lubi rozmawiać ze spotkanymi ludźmi. Pokazywała figurki  z odległych kultur (Afryka, Ameryka Pd.) służące w zamyśle twórców temu, by... z nimi rozmawiać. Pełna wdzięku czarna figurka wojownika na niebywale długich i cienkich nogach. Bajecznie kolorowe szmaciane laleczki... Jakże samotni muszą się czuć ludzie, gdy elementem kultury staje się przedmiot, któremu można opowiedzieć o swoich smutkach... Bo to już nie dziecko wyżalające się przed ukochanym misiem. Ludzie dorośli... I można to skwitować machnięciem ręki, że to zabobony i głupoty, szukanie łatwych rozwiązań albo łatwego zarobku. Legenda dodawana, aby się łatwiej sprzedawało. Może i tak. Ale jednak... Znak czasów?

Kiedy człowiek nie ma przyjaciół czy bliskich znajomych, nie potrafi/nie chce rozmawiać z Bogiem, potrafi uwierzyć, że jak wyżali się przed kawałkiem szmatki ujętym w ładny kształt, to mu to pomoże.... a laleczka nawet smutki zabierze..

wtorek, 9 czerwca 2015

Żeglarska

Żeglarska, bo dla najlepszej Pani Kapitan.
Takiej prawdziwej, z poważymi patenatmi międzynarodowymi i jeszcze poważniejszymi doświadczeniami żeglarskimi i w ogóle... wysoka półka.
A ma moją zakładkę :) O!




Dociekliwi zauważą jeszcze inne (nowe) kombinacje przeplatanek. Kolejne pomysły w głowie. Chyba mi życia nie starczy...
Podróżniczo nam się zrobiło bardzo... Czerwiec się skurczył :(

Ale pozdrawiam z zapachem piwonii.

czwartek, 4 czerwca 2015

Zauważyć...

Wpis Basi  przywołał mnóstwo wspomnień.
Dzisiejsza uroczystość kojarzy mi się oczywiście z sypaniem kwiatów - kiedyś przeze mnie (choć to pamiętam szczątkowo) a potem przez moje córki. Kiedy szłam dziś w procesji w mojej rodzinnej parafii (ale procesja nieco inna niż w mojej młodości), pod nogami miałam głównie białe kwiatki ("akacje"czyli robinie?) i tylko trochę ciemnoróżowych. Boże Ciało jest jak wiadomo uroczystością wędrującą po kalendarzu i stąd różne kwiaty w różnych porach i pewnie też w różnych regionach Polski. Pamiętam z któregoś roku gruby, ciemnoczerwony dywan (no, niemal dosłownie) kwiatów pod naszym kościołem. Ale pamiętam też lata w kwiecie ubogie... I takiego roku dotyczy to wspomnienie...
W mieście, w nowej dzielnicy jest pod względem kwiatów na Boże Ciało inaczej niż na wsi. Oczywiście w parafii zbierane są "wspólne" kwiaty do kosza, przynoszą je przeważnie osoby niemające pod ręką dziewczynek sypiących kwiatki, ale oprócz tego każda mama zbiera kwiatki we własnym zakresie. Co więcej, takie zebrane płatki można przez chwilę przechować w lodówce i nie tracą wówczas zapachu ani sprężystości. Gdy Boże Ciało przypada w okresie kwitnienia piwonii, akacji lub róż (i maków), z kwiatami nie ma problemu. Bywa jednak i tak, że akurat żadne z tych kwiatów nie kwitną. I wtedy uzbieranie koszyczka płatków to niemałe wyzwanie.
Tak właśnie było kilkanaście lat temu, gdy miał urodzić się Najmłodszy Kamzik. Miałam do zapełnienia koszyczki dwóch dziewczynek (no, kilka koszyczków, wszak jeden na procesję nie starczy). W zaawansowanej ciąży, z dwiema dziewczynkami jakoś dałam (daliśmy) radę uzbierać na pobliskich łakach, co trzeba było na samą główną procesję. Ale potem przecież jest oktawa... Poniedziałek ok, wtorek...  nic nie uzbierałam i na procesję nie poszliśmy. Następnego dnia, w jakiejś nietypowej porze dzwonek do drzwi. Otwieram i z zaskoczeniem widzę panią N., sąsiadkę z parteru (mieszkaliśmy wtedy na trzecim piętrze), niemłodą już, mającą wnuczkę w wieku starszej Kamzikówny (mieszkali zresztą wtedy razem - trzy pokolenia w trzypokojowym mieszkaniu). Pani N. wręcza mi wielką siatę ciemnoczerwonych płatków - "Bo pani przecież ciężko...". Im te kwiatki ktoś przywiózł, czy sami jechali do rodziny z ogrodem. Wzruszające to było. Pani N. już dawno nie żyje (udało mi się być na mszy pogrzebowej, choć już nie byłyśmy sąsiadkami), a wspomnienie tej bezinteresownej życzliwości wciąż ogrzewa serce. :)

15 lat temu...

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Jeżyki i jerzyki

Dużo u nas tego tałatajstwa. I tego przez ż i tego przez rz. Jedne po cichutku tuptają po ścieżkach i   ogrodach, drugie kreslą w powietrzu między blokami ostre linie dźwięku (tak, tak, pokrzykują i lot zlewa się z piskiem). Lubię jedne i drugie. Podziwiam za dostosowanie do życia w mieście i przetrwanie.Z samochodem taki jeż nie ma szans, a przecież jakoś u nas unikają śmiercionośnych kół. Jerzyki zaś mnóstwa uroku dodają letnim dniom...

Tego kolegę spotkała pod domem Średnia Kamzikówna. I natychmiast wysłała matce mms ;)





A jak o jeżach mowa to wklejam link z uroczą książeczką - znałam ją na pamięć. Ba, chyba do tej pory znam. I lubię. I mam :)

Stoi domek z dachem stromym,
ma okienka, drzwi i komin.

Znacie?