czwartek, 9 lutego 2023

Anne, nie Ann - no właśnie, skąd?

 Jakoś nie mam zwyczaju zamieszczać recenzji z książek, ale doszłam do wniosku, że podzielę się odrobiną wrażeń po przeczytaniu nowego tłumaczenia "Anne of Green Gables". To znaczy nie takie ono już nowe, bo książka ukazała się w ubiegłym roku. I w tymże ubiegłym roku przez internety przetoczyła się fala oburzenia na p. Annę Bańkowską. Główny zarzut, o ile pamiętam, to zmiana tytułu i zarazem lokalizacji powieści - z Zielonego Wzgórza na Zielone Szczyty. Nie pomogło wyjaśnienie i rzeczowe uzasadnienie. Siła przyzwyczajenia no i jednak górskie konotacje 😂. Uważam jednak zatrzymanie się w krytyce na tytule i skreślanie z tego powodu nowego tłumaczenia za niemądre. Mnie po kilku pierwszych stronach zupełnie przestał przeszkadzać :).

Mam ten przywilej, że czytałam "Anię" w oryginale, już jako osoba dorosła. Było to pewne zaskoczenie, ale i swoiste wyzwolenie. Rozmaite wątki nabrały sensu, dopełniły się. Na przykład dopiero ta lektura wyjaśniła mi kompletnie niezrozumiałe dla mnie przez całe dzieciństwo i wiek młodzieńczy wymaganie co do imienia "Ania nie Andzia". Okazało się, że pewne rzeczy zupełnie znikły - w sumie nie wiadomo czy w pracy przedwojennej tłumaczki, czy też w wydaniach z czasów komunistycznych. Ubolewałam nad dziwactwami polskiego tłumaczenia (pani marszałkowa Elliot 😮), potem zaś, gdy posypały się nowe tłumaczenia rozmaitych opowiadań L.M. Montgomery powiązanych z opowieścią o Ani, denerwowały mnie ich monstrualne błędy.

Dla polskiego czytelnika pierwszym ogromnym zaskoczeniem (poza tytułem) może być zmiana imion. Gdy pierwszy raz wzięłam do ręki oryginał, też nie do końca mogłam się połapać. No bo kto to jest pani Rachel Lynde i dlaczego nie ma nic o pani Małgorzacie Linde?  Itp.,  itd. 

Oczywiście rozumiem doskonale, czemu w przedwojennym polskim wydaniu zrezygnowano z pięknego skądinąd imienia Rachela i nawet rozumiem te wszystkie polonizujące (czy też w intencji przybliżające miejsce) zabiegi: dworek, kumoszki, gościniec itd. Tak się kiedyś tłumaczyło, czasem nawet pisało książki na nowo w innym języku, jak to zrobiła Irena Tuwim z Kubusiem Puchatkiem (dalekim kuzynem Winnie-the-Pooh). Choć już niewyłapanie cytatów literackich można uznać za błąd.

Podziwiam odwagę i zacięcie Tłumaczki i uważam, że - jako fachowiec - dała nam świetne tłumaczenie. Czytałam z zainteresowaniem - i w sumie nie miałam zupełnie poczucia, że to jest coś innego niż znałam do tej pory (ale bez kumoszek). Być może jednak nakłada się tu moje obcowanie z oryginałem raczej (co jakiś czas wracam do tej lektury, choć nie za często). No a ten nowy przekład jest po prostu bardzo wierny, dobrze oddaje klimat oryginału.

Wstawiam tu dwa zdjęcia, każdy zainteresowany będzie mógł sam porównać co mu się lepiej czyta. Moim zdaniem, nawet jeśli się jest zaprzysiężoną zwolenniczką (zwolennikiem?) Zielonego Wzgórza i Ani, a nie Anne, warto odłożyć na bok uprzedzenia i sięgnąć po to nowe wydanie. Bo to jest dobra książka, która może przybliżyć nas do świata Avonlea. Nawet jeśli przeczytamy ją tylko raz i tylko po to, a potem wrócimy do tej bardziej staroświeckiej.



Ja czekam na odrobinę spokojnego czasu, by sobie dalej porównywać 😇. I smakować 😁.

12 komentarzy:

  1. czekając onegdaj w długaśnej kolejce na poczcie, z nudów ujęłam nowe tłumaczenie z półki ze sprzedawanymi na poczcie książkami. I odstawiłam z powrotem. Nie chwyciło zupełnie. Miałam wrażenie, że czytam jakąś współczesną powieść dla młodzieży, która dzieje się na przełomie 20 i 21 wieku...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz. To ciekawe. Bo ja teraz otworzyłam Bernsteinową i - nie, nie, nie. No niby nie przeszkadza, ale nie. Ale zasadniczo oryginał to jest to.

      Usuń
  2. Ha, jesteś już drugą, znajomą mi osobą, która ma pozytywne zdanie o Ani z Zielonych Szczytów. Tytuł mnie odrzuca, ale może kiedyś się skuszę. Ciekawe, że dawniejsi tłumacze pozwalali sobie na daleko posuniętą dowolność. Zdaje się, że Irena Tuwim została pozwana przez Pamelę L. Travers za zmianę imienia bohaterki - Agnieszka zamiast Mary Poppins. Osobiście jestem przeciwna spolszczaniu imion w tłumaczeniach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdaje się była taka zasada, że dla dzieci to dla dzieci, duża swoboda - stąd te zmiany w Kubusiu i Agnieszka. Nawet chyba mówi się, że to było raczej pisanie na nowo w danym języku a nie tłumaczenie.
      Myślę, że jak się nie sięgnie bezpośrednio jedno tłumaczenie po drugim, to nie będzie się nawet za bardzo widzieć różnic.
      Choć chyba właśnie wyłapałam jakiś drobny błąd korekty i sformułowanie, które chyba wolałabym ująć inaczej (mogę nie mieć racji). Czepialska jestem :D.

      Usuń
  3. Podziwiam za znajomość języka angielskiego na takim poziomie, który pozwala zrozumieć Ci treść lektury. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie jestem na świeżo po lekturze "Anne z Zielonych Szczytów" (wczoraj skończyłam). Zupełnie do mnie nie przemawia ta wersja, moim zdaniem za bardzo uwspółcześniona. Nie znam oryginału, ale klimat starego przekładu jest mi o wiele bliższy, nawet jeśli to nie jest wierne tłumaczenie. Pewnie wynika to z sentymentu do ukochanej lektury z dzieciństwa, do której co jakiś czas wracam i z faktu, że niektóre frazy znam na pamięć. Kwestia nazw i imion jest tu drugorzędna, choć na przykład Zacisze Słowika brzmi dla mnie o wiele ładniej niż pewnie wiernie przetłumaczony Zakątek Błogości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest w ogóle ciekawe, bo mój mąż twierdzi, że poza tymi nazwami zasadniczo nie widzi różnicy. W sensie, że czyta tę samą książkę i już. Ten sam klimat, ta sama opowieść. :D
      No bo przecież tę znaną u nas od ponad stu lat Anię dobrze się czyta.

      Mnie interesują szczegóły, te wszystkie roślinki, rozmaite drobiażdżki itd. Rzepa nie późna brukiew. Zepsute popołudnie, nie zmącony spokój.
      Właśnie sprawdzałam jak wyglądał kabriolet :D (u Bernsteinowej nie ma bryczki tylko jest kabriolet, nie pamiętam już czym jeździ Ania w tych tomach, których już pani Bernsteinowa nie tłumaczyła).

      Myślę, że ta romantyzująca i językowo nieco staroświecka i sentymentalna powieść jaką znamy od dzieciństwa ma po prostu swoje miejsce w kulturze. A napisana po polsku została tak, by upodobnić się do tego, co jest nam kulturowo bliskie - stąd też łatwiej czytać o dworku, gościńcu itd. Zgadzam się, że Zacisze Słowika brzmi ładniej - ale Ania tej nazwy nie wymyśliła (aż sprawdziłam czy tam żyją słowiki - mam wątpliwość, na pewno nie te nasze). Jak pisałam - rozumiem Bernsteinową i tłumaczy kolejnych tomów, ale uważam, że ta swoboda) tworzy po prostu nieco inną postać. No a jak ta postać weszła nam do klasyki i kultury w tym wydaniu, to już tam jest :).

      Ja lubię Anne i jej świat odmienny od naszego. Paradoksalnie łatwiej jest mi ją zrozumieć.


      Usuń
  5. Nie czytałam nowego przekładu ani nie widziałam filmu. Fragmenty, które czytałam, nie przemawiają do mnie. Wolę klasykę, ale nie mówię nie. Może kiedyś...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film to zupełnie inna opowieść. A nawet filmy, bo znam chyba dwie ekranizacje. Żadna mnie nie przekonuje.
      Książka jak książka, zawsze będzie mieć tych co lubią i tych, co nie - myślę, że na pewno nie warto sięgać po nową zaraz po "starej". Zwłaszcza, że podejrzewam te prezentowane w różnych miejscach fragmenty mogą być bardziej kontrowersyjne, że tak powiem. :)

      To pewnie jak z tłumaczeniami Szekspira: ja po Barańczaku nie za bardzo lubię Paszkowskiego, ale inni się go trzymają.

      Usuń
  6. Mh... chciałam jakiś czas temu wrócić do Ani z zielonego wzgórza, może wtedy będzie okazja przeczytać nowy przekład, dziękuję za info !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ proszę :).
      Moja córka - jak sie okazalo - ma jeszcze inny przekład. Ja wciąż preferuję najnowszy.

      Usuń

Miło będzie przeczytać Twój komentarz :)

Proszę jednak nie wykorzystywać komentarzy do reklam rozmaitych usług.
Komentarze z reklamą będę usuwać.

Thank you for commenting!
However, please do not use comments to advertise any products. Comments with advertisements will be removed.